Mam wrażenie, że temat „Rancza” został zamknięty raz na zawsze

– Po dwóch latach od zakończenia zdjęć do „Rancza” pojawił się pomysł, żebyśmy jeszcze coś razem zrobili. Andrzej Grembowicz był już wtedy bardzo chory, ale udało mu się napisać, a właściwie przedyktować ostatni scenariusz. (…) Niestety, nie znalazł on uznania w TVP. (…) Wszystkie informacje o tym, że wracamy na plan, to tylko plotki – mówi Plejadzie Wojciech Adamczyk. Reżyser zdradza, jak wyglądają kulisy pracy z aktorami. Wyjaśnia, czemu „Dziewczyny ze Lwowa” zeszły z anteny. Opowiada też o tym, jak Ilona Ostrowska, Paweł Królikowski i Franciszek Pieczka znaleźli się w obsadzie „Rancza”.

Michał Misiorek: Mówi się o panu, że ma pan dobrą rękę do seriali. Wiele produkcji, które pan reżyserował, na stałe zapisało się w historii polskiej telewizji. Ma pan na to jakiś patent?
Wojciech Adamczyk: Nie mam. Praca nad serialem to zawsze podróż w nieznane. Jednak za każdym razem należy pamiętać o dwóch niezwykle istotnych kwestiach, na które, niestety, rzadko zwraca się uwagę. W środowisku reżyserskim wiele osób pogardliwie odnosiło się i odnosi się do seriali. Teraz zaczyna się to trochę zmieniać, ale jeszcze kilka lat temu bywało tak, że reżyserzy przychodzili na plan nieprzygotowani wychodząc z założenia, że jakoś to będzie, bo to przecież „tylko serial”, a nie prawdziwe kino. Z takim podejściem trudno jednak stworzyć coś dobrego. Nie mam na myśli tzw. oper mydlanych, które są prawdziwymi fabrykami narracji i tam siłą rzeczy, z uwagi na czas, dąży się do uproszczenia procesu twórczego.

To co jest szczególnie ważne? O czym reżyser serialu filmowego nie powinien zapomnieć?
Po pierwsze – o przygotowaniu. To fundamentalna kwestia. Na planie – z definicji – na wszystko brakuje czasu i zawsze są kłopoty z budżetem. Dlatego przystępując do realizacji, należy, wykorzystując swoje doświadczenie, maksymalnie się przygotować. Po tylu latach w zawodzie, mógłbym pozwolić sobie na przeczytanie scenariusza na chwilę przed zdjęciami i wydanie komendy „akcja”, ale nigdy tego nie robię. Przygotowuję się wcześniej, wymyślam sceny w domu i na plan przychodzę już z konkretną wizją, którą potem realizuję. Jestem wtedy spokojniejszy, czuję się swobodniej i wiem, że nad wszystkim panuję. Po drugie – uważam, że jeśli człowiek zaangażuje się w dany projekt, to dostaje od niego coś w zamian. Zdaję sobie sprawę, że to może brzmieć nieco magicznie, ale wiele razy przekonałem się, że jeśli bardzo intensywnie pracuje się nad scenariuszem lub sztuką, to literatura się odwdzięczy i podpowie, co trzeba.

Ma pan w dorobku seriale, w które mocno pan wierzył, a jednak nie odniosły sukcesu?
Były dwa takie. Wydawało mi się, że do tej pory będę kręcił „Ludzi Chudego” – polską wersję nieprawdopodobnie popularnego w Hiszpanii serialu o pechowych policjantach. W głównych rolach obsadziliśmy same aktorskie tuzy: Mariana Dziędziela, Dorotę Segdę, Edytę Olszówkę, Czarka Żaka, Piotrka Pręgowskiego, Michała Żurawskiego. Obsada – petarda! Ale nie zażarło… Szczerze przyznam, byłem tym rozczarowany. Liczyłem, że ta opowieść będzie się ciągnęła z sezonu na sezon i będziemy ją wzbogacać nowymi elementami. To nie był kopiowany format, tylko swobodna adaptacja. Miałem też nadzieję, że wiele lat spędzę na planie „Siły wyższej” – serialu opowiadającego o polskiej duchowości, w którym, w komediowy sposób, zderzone zostały ze sobą niewielki klasztor i powstały w sąsiedztwie ośrodek buddyjski. Widziałem w tej historii ogromny potencjał. Scenariusz napisany przez Jurka Niemczuka i śp. Roberta Bruttera, czyli Andrzeja Grembowicza, był fantastyczny. Miałem w ręku scenariusz drugiego sezonu i wiedziałem, będzie jeszcze lepszy od pierwszego. Ale, niestety, nie dane nam było go nakręcić.

Co zawiodło?
Przede wszystkim nie trafiliśmy do publiczności. Nie ten temat. Może zbyt poważny na niedzielny wieczór? Pewnie Polsat obruszy się na to, co powiem, ale trudno ogląda się seriale przerywane kilkunastoma reklamami z rzędu. Po przerwie widz nie pamięta już, co działo się wcześniej. Tak sztuka przegrywa z biznesowymi realiami.

Który z wyreżyserowanych przez pana seriali uważa pan za swój największy sukces?
Bez dwóch zdań „Ranczo”. I to z wielu powodów. Ten serial mocno zmienił moje życie, a gdy zaczynałem pracę nad nim, byłem już po czterdziestce. Jestem bardzo wdzięczny Maćkowi Strzemboszowi – producentowi, za to, że mi zaufał i powierzył mi, jak się potem okazało, tak duży projekt.

Pamięta pan w jakich okolicznościach otrzymał pan propozycję reżyserowania „Rancza”?
Poznałem się z Maćkiem Strzemboszem, gdy, w zastępstwie za Maćka Wojtyszkę, reżyserowałem cztery odcinki „Miodowych lat”. Później zrobiliśmy razem „Dziuplę Cezara” – sitcom z Piotrem Adamczykiem i Małgosią Sochą, który zszedł z anteny po pierwszym sezonie, gdyż Piotr dostał rolę w filmie „Karol – człowiek, który został papieżem”. Potem nakręciliśmy „Całkiem nowe lata miodowe” i drugi sezon „Camery Cafe”. W pewnym momencie stałem się „nadwornym reżyserem” w Studiu A, czyli firmie Maćka. Nie muszę mówić, że byłem i jestem z tego bardzo dumny. Gdy w jego ręce trafił scenariusz pierwszych sześciu odcinków „Rancza”, wysłał mi go i poprosił, żebym się z nim zapoznał. Byłem wtedy zajęty czymś innym i dopiero po paru dniach wziąłem go do ręki i stwierdziłem, że przed snem na niego zerknę. Zacząłem czytać i nie mogłem się oderwać. Ocknąłem się po północy – po przeczytaniu wszystkich odcinków. Byłem zachwycony. Od razu napisałem do Maćka mail, że to materiał na fantastyczny serial.

Czyli od początku widział pan potencjał w tym scenariuszu?
Andrzej Grembowicz napisał nie tylko dobry scenariusz, ale też taki, który ja sam bym chciał napisać. Nie wniosłem do niego ani jednej poprawki. Tam było moje poczucie humoru, mój pogląd na świat, moja hierarchia wartości. Po prostu przekładałem literaturę na język filmu. Czułem, że widzom to się spodoba, ale nie spodziewałem się, że odniesiemy tak wielki sukces. Nikt się tego nie spodziewał.

Podobno początkowo Telewizja Polska nie była przekonana, czy warto kręcić „Ranczo”.
Zanim rozpoczęły się rozmowy z Telewizją Polską, prowadzone były negocjacje z komercyjnymi telewizjami. Żadna z nich nie widziała w „Ranczu” potencjału. I bardzo dobrze, bo ten serial źle by wyglądał przerywany reklamami. Dogadaliśmy się z TVP i nakręciliśmy pierwszy sezon. Wyniki oglądalności nie były najlepsze – wahały się między trzema a czteroma milionami widzów. Związane było to również z tym, że w tym czasie zmarł papież i odbywały się ważne wydarzenia sportowe. Emisja „Rancza” była więc kilka razy przerywana – albo przez żałobę, albo przez transmisje. Żeby zmieścić się w wiosennej ramówce pod koniec ramówki emitowano po dwa odcinki z rzędu. Dla serialu takie ruchy są zabójcze. Na szczęście, zakochali się w nas fani – Ranczersi. Kiedy pojawiła się informacja, że drugi sezon nie powstanie, napisali petycję do władz TVP i zorganizowali demonstrację pod siedzibą telewizji. Do dziś jesteśmy im za to wdzięczni. Dzięki ich pomocy udało nam się przekonać decydentów z Woronicza do nakręcenia kolejnego sezonu „Rancza”. Telewizja uznała, że widzowie mogą już nie pamiętać, o co chodziło w pierwszym sezonie, więc dobrze będzie najpierw go powtórzyć. I zdarzyła się rzecz niebywała. Oglądalność powtórek sięgała sześciu milionów. Gdy zaczęła się emisja nowego sezonu, oglądalność rosła z odcinka na odcinek. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. W pewnym momencie oglądało nas osiem milionów widzów, potem dziewięć milionów. Coś niezwykłego! Po czwartym sezonie nasza widownia lekko spadła i ustabilizowała się na poziomie sześciu – siedmiu milionów.

Zastanawiał się pan nad tym, z czego wynikał ten fenomen „Rancza”?
Myślę, że widzów urzekł prezentowany w naszym serialu obraz Polski z perspektywy wsi. Jesteśmy przecież społeczeństwem postchłopskim, a nie postszlacheckim. Wieś jest taką ojczyzną ojczyzn. „Wsi spokojna, wsi wesoła…” Pokazywaliśmy różnego rodzaju postawy, zachowania i zjawiska, które należało piętnować. Krytykowaliśmy je, ale w sposób pozbawiony żółci. Wszystko to było sielankowe, okraszone humorem i dobrze się kończyło. Przecież pijaczkowie spod sklepu to ludzie, których nie powinno się wpuszczać do domu, a jednak tych naszych Polacy pokochali. Pijąc wino, toczyli rozmowy, jakich nie toczył nikt inny. Mieli swoje przemyślenia i byli specyficznymi, ale wartościowymi ludźmi. Myślę, że nie bez znaczenia było to, że główną rolę grała kobieta i to ona była katalizatorem zdarzeń. Poza tym uważam, że za sukcesem „Rancza” stoi też obsada, którą udało nam się pozyskać. Aktorzy i aktorki stworzyli w naszym serialu fenomenalne kreacje, które wryły się widzom w pamięć i przeszły do historii telewizji. Ci najwięksi potwierdzili swoimi rolami swoją wielkość, ci troszkę zapomniani, otrzymali drugie życie, a ci młodzi i zupełnie nieznani, dostali szansę, by pokazać się światu i świetnie ją wykorzystali.

Zdaje się, że pierwotnie Ilona Ostrowska nie miała grać Lucy.
Nie mogę powiedzieć, kogo pierwotnie widziałem w tej roli, ale na długo przed castingiem miałem już swoją faworytkę. Jednak gdy pojawiła się Ilona, natychmiast artystycznie się w niej zakochałem. Wiedziałem, że to ona musi zagrać Lucy. Mimo że miała zupełnie inne warunki niż aktorka, którą wcześniej planowałem obsadzić w tej roli. Dotrwałem do końca castingu, żeby być uczciwym wobec innych osób, które się na nim zjawiły, ale moje serce było już po stronie Ilony. Swoją drogą, śp. Paweł Królikowski też nie był naszym pierwszym wyborem.

Jak to?
Wcześniej proponowaliśmy tę rolę trzem czy czterem innym aktorom, ale odmówili. I całe szczęście, bo Paweł świetnie zagrał w „Ranczu” i stworzył z Iloną duet, który widzowie pokochali. Natomiast on nie był oczywistym wyborem ze względu na warunki. Nie wyglądał jak typowy amant. Za to był zdolnym aktorem, ciepłym człowiekiem i miał fantastyczny głos. To jego ciepło przenosiło się przez ekran. Kobiety zwariowały na jego punkcie. I nie dlatego że był piękny, tylko dlatego że od środka był prawdziwym facetem, o jakim wiele pań marzy w dzisiejszych czasach.

Z tego, co słyszałem, niewiele brakowało, a Artur Barciś też by nie zagrał w „Ranczu”.
Artur był naszym pierwszym wyborem, ale początkowo nie przyjął tej propozycji. Powiedział, że nie chce kolejny raz tworzyć na ekranie duetu z Cezarym Żakiem. Nam jednak bardzo zależało, żeby zmienił zdanie. Nie wyobrażaliśmy sobie nikogo innego w tej roli. Artur nie jest fizycznie olbrzymem i raczej powinien kojarzyć się z pogodnymi, spokojnymi rolami. Ale tkwi w nim ogromna siła. To aktor, który w rolach inteligentnych łobuzów wypada fenomenalnie. A taki właśnie był Czerepach. Nie pamiętam już, czym dokładnie go przekonaliśmy, ale jednak zmienił zdanie i zgodził się zagrać w „Ranczu”. Mało tego, wiele wniósł od siebie do tej postaci. Wymyślił, że Czerepach, jak przystało na człowieka z kompleksami, będzie nosił peruczkę. On też wpadł na pomysł, żeby jego bohater lekko seplenił.

Prawdą jest, że Cezary Żak miał wcielić się tylko w księdza, a wójtem miał być ktoś inny?
Początkowo tak zakładaliśmy. W pewnym momencie jednak pojawił się pomysł, żeby Czarek zagrał obie postaci. Wiedziałem, że jest dobrym aktorem i na pewno sobie z tym świetnie poradzi, ale muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem tego, co robił na planie. Najpierw grał księdza, potem znikał na 20 minut, przebierał się i wracał jako zupełnie inna osoba. To było niesamowite. Mało tego, przed każdą ze scen musiał powiedzieć Robertowi Ostolskiemu, który był dublerem Czarka i stał tyłem do kamery, jak będzie gestykulował, grając za chwilę drugą postać. Ich ruchy musiały się przecież zgadzać, żebyśmy mogli później wszystko zmontować. Czyli Czarek grając jedną postać, musiał już myśleć o tym, jak za godzinę grać będzie drugą postać. Ale świetnie sobie z tym radził. Po czterech sezonach doszedł już w tym do wirtuozerskiego poziomu.

W „Ranczu” mogliśmy oglądać Leona Niemczyka. Była to jego ostatnia rola przed śmiercią. Jak pan wspomina współpracę z nim?
Leon Niemczyk przyjął rolę Japycza z ogromnym zachwytem. Wymyślił sobie, że będzie nosił kapelusik i strugał różne rzeczy, siedząc na ławeczce. Pracowało mi się z nim fantastycznie. Gdy podchodziłem do niego z jakąś uwagą, zawsze wstawał. Byłem tym wręcz onieśmielony. Przecież to był aktor z ponad 400 rolami na koncie. Miał ogromną pokorę wobec zawodu, który uprawiał i był niesamowitym profesjonalistą. Pamiętam, że kiedyś pożegnaliśmy się na planie, on pojechał już do hotelu, żeby się spakować, bo miał niebawem pociąg, a ja jeszcze zostałem, by nakręcić kilka scen. Gdy wszedłem wieczorem do hotelowej restauracji, zdębiałem. Zobaczyłem, że Leon Niemczyk stoi i na mnie patrzy. Zapytałem, co się stało. Zaczął wyjaśniać, że jak wracał, przewrócił się i ma teraz szramę na twarzy. Postanowił więc na mnie poczekać, żeby osobiście przekazać mi, że jak przyjdzie za trzy dni na zdjęcia, to będzie musiał grać z tą szramą i żeby przeprosić mnie za kłopot. Rozumie pan? Przecież mógł do mnie zadzwonić albo przekazać tę informację komuś z ekipy. Ale nie. Wolał zostać dłużej i samemu mi o tym powiedzieć. Taki to był zawodowiec.

Jak pan zareagował na informację, że aktor mierzy się z poważną chorobą?
Pamiętam moment, kiedy Leon Niemczyk przyszedł na próby, które mieliśmy przed drugim sezonem „Rancza”. Spojrzałem na niego i zobaczyłem, że ma coś w rodzaju „martwego oka”. Miał tylko źrenicę, nie miał tęczówki. Nie wiedziałem, co się stało, bo generalnie był dość żwawy. Później dowiedziałem się, że choruje, ale nie miałem pojęcia, że jego stan jest tak poważny. Okazało się jednak, że nie jest dobrze. Sytuacja zmusiła nas do tego, żeby wymyślić jakieś rozwiązanie. I wtedy wpadliśmy na pomysł obsadzenia Franciszka Pieczki w roli brata Japycza. Pierwotnie tej postaci miało nie być w drugim sezonie.

Rozumiem, że mimo pogarszającego się stanu zdrowia, Leon Niemczyk chciał pracować?
On w jednym z wywiadów powiedział, że chciałby umrzeć na planie „Rancza”. Co byłoby swoją drogą dla nas straszne. Ale wszyscy widzieliśmy, że z dnia na dzień jest z nim gorzej i gorzej. Zatrudniliśmy pielęgniarkę, która zajmowała się nim na planie. Miał coraz większe problemy z pamięcią. Na początku starał się z tym walczyć, ale od pewnego momentu nie dawał już rady. Jego profesjonalizm został pokonany przez chorobę. I wtedy z pomocą przyszedł nam Franciszek Pieczka. Wspaniały aktor, któremu osiągnięcie wielkości artystycznej nie przeszkodziło pozostać piekielnie dobrym człowiekiem. Zgodził się zagrać w „Ranczu”, mając pełną świadomość, na co się decyduje. Nie wiedzieliśmy, czy Leon Niemczyk będzie mógł pracować, więc pisane były dwie wersje scenariusza. Franciszek Pieczka wiedział, że będą sceny, w których – w zależności od samopoczucia pana Leona – albo zagra, albo nie zagra. I nie miał z tym żadnego problemu. Cieszę się, że problemu z tym nie mieli też nasi producenci. Przecież mogli myśleć tylko o serialu, poprosić scenarzystów, żeby dopisali scenę wypadku Japycza i podziękować Leonowi Niemczykowi za współpracę. A oni pozwoli mu grać do samego końca. To tylko świadczy o ich wielkości.

Kręcąc dziesiąty sezon „Rancza”, wiedział pan, że będzie on ostatnim?
Tak. Wszyscy już wtedy czuliśmy w powietrzu pewne zmęczenie materiału. Ale prawda jest taka, że „Ranczo” już wcześniej dwukrotnie miało się skończyć. Najpierw po czwartym sezonie, ale presja widzów spowodowała, że dostaliśmy zgodę na nakręcenie czterech kolejnych. A później, po ósmym sezonie okazało się, że możemy nagrać jeszcze dwa. W związku z tym w serialu są w sumie trzy sceny pożegnania z widzami. Po czwartym sezonie – na cmentarzu, po ósmym – na ławeczce, a po dziesiątym – na ławeczce podczas wigilii. Po dwóch latach od zakończenia zdjęć do „Rancza” pojawił się jednak pomysł, żebyśmy jeszcze coś razem zrobili. Andrzej Grembowicz był już wtedy bardzo chory, ale udało mu się napisać, a właściwie przedyktować ostatni scenariusz. Bardzo zależało mu na tym, żeby doczekał się on ekranizacji.

To był scenariusz 11. sezonu „Rancza”?
Nie. Filmu fabularnego i miniserialu, który miał być podzieloną na odcinki i wzbogaconą o dodatkowe sceny wersją tego filmu. Nie mogę zdradzać, co Andrzej napisał w tym scenariuszu, ale miała to być klamra zamykająca historię opowiedzianą w „Ranczu”. Od pewnego momentu serial mocno zwracał uwagę na politykę. Andrzej przez wiele lat pracował w kancelarii Sejmu jako wysokiej rangi urzędnik, więc napatrzył się na to środowisko. Poza tym, podobnie jak i nas, bulwersowały go różne polityczne wynaturzenia. W ostatnim sezonie „Rancza” Kozioł został prezydentem i obiecał w kościele, że będzie patrzył rządzącym na ręce. A trochę wcześniej dostał od księdza projekty reform. Ale scenariusz, niestety, nie znalazł uznania w Telewizji Polskiej.

Dlaczego?
Bez komentarza.

Ale przecież wiele razy pojawiały się informacje, że „Ranczo” wróci.
Bo, rzeczywiście ten temat co jakiś czas wracał. Raz słyszeliśmy, że będziemy kręcić ten film, a potem, że jednak nie. Później Andrzej odszedł. Mówiąc górnolotnie – bardzo chcielibyśmy spełnić jego ostatnią wolę i zekranizować jego dzieło, ale nie zależy to wyłącznie od nas. W sumie robiliśmy do tego trzy podejścia. Ostatni raz po śmierci Pawła Królikowskiego. Wówczas Marcin Grembowicz – syn Andrzeja, przy wsparciu producenta „Rancza”, stworzył taką wersję scenariusza, w której Paweł funkcjonuje dzięki rzeczywistości wirtualnej. Miałem pewne opory przed realizacją tego pomysłu, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że warto to zrobić ze względu na widzów, którym taki film dałby wiele radości. Ale potem było już tylko trudniej i trudniej. Dziś mam wrażenie, że temat „Rancza” został zamknięty raz na zawsze.

Czyli za każdym razem, gdy czytamy w mediach, że serial ma wrócić, to tylko plotki?
Wszystkie informacje o tym, że wracamy na plan, to tylko plotki. Poza tym o nagrywaniu kolejnego, jedenastego sezonu „Rancza” nigdy nie było mowy. Takich planów nie mieliśmy. Chcieliśmy nakręcić film fabularny zamykający ten projekt, który później zostałby pokazany w telewizji w nieco poszerzonej wersji w formie sześcioodcinkowego miniserialu.

Jak pan reaguje, czytając na portalach i w kolorowej prasie o powrocie „Rancza”?
Nie reaguję. Wiem, że jeśli będziemy mieli przystąpić do pracy, będę trzecią osobą, która się o tym dowie – zaraz po producencie i scenarzyście. Natomiast nie ukrywam, że tego typu plotki zawsze mnie cieszą. To znak, że mimo upływu lat ludzie nadal tęsknią za „Ranczem”. Nie chcę zabrzmieć nieskromnie, ale to dowód naszego wielkiego sukcesu. I choć dziś nic nie wskazuje, że ten film kiedykolwiek powstanie, to w głębi serca mam nadzieję, że za parę lat Telewizja Polska – dla radości fanów – będzie chciała nagrać jeden godzinny odcinek, w którym pokażemy, co przez 10 czy 15 lat zmieniło się w życiu bohaterów serialu. Tak, jak zrobili to twórcy uwielbianego przeze mnie sitcomu „’Allo ‘Allo!”. To byłoby zabawne spuentowanie tego fenomenu, jakim było i wciąż jest „Ranczo”.

Troszkę ponad trzy lata temu z anteny TVP zeszły reżyserowane przez pana „Dziewczyny ze Lwowa”. Dużym sentymentem darzy pan ten serial?
Ogromnym, mimo że nakręciliśmy tylko cztery sezony. Moim zdaniem to był bardzo ważny serial, który dużo mówił o naszym społeczeństwie. Zależało nam na tym, by pokazać, jak, po okresie, kiedy to Polacy jeździli pracować na saksy, zachowują się jako pracodawcy. Przed zdjęciami zrobiliśmy solidny research. To były czasy, kiedy Ukrainki nie były u nas zawsze dobrze traktowane. Żartowano z nich, że są robotami do sprzątania, którym można zapłacić mało albo wcale. I takie niewłaściwe zachowania Polaków znalazły się w tym serialu. Pokazaliśmy też, jak naprawdę wygląda życie Ukrainek. Większość z nich to przecież heroiczne kobiety, które najmują się do czasem do niezgodnej z ich wykształceniem pracy, żeby zapewnić byt rodzinie. Uważam, że wpuszczenie tych dziewczyn do zbiorowej świadomości Polaków było świetnym pomysłem. I to dało efekt. Pierwsze sezony były bardzo dobrze odbierane i, co ważne, wyemitowała je również ukraińska telewizja. A więc również Ukraińcy uznali, że to ważny serial. Czwarty sezon skończył się tym, że dziewczyny wróciły do Lwowa. Pamiętam, że mówiłem Maćkowi Strzemboszowi, że to może być zła wróżba i mogą zdjąć nasz serial z anteny. On był jednak przekonany, że będziemy kręcić kolejne odcinki.

Dlaczego nie nakręciliście? Dlaczego „Dziewczyny ze Lwowa” tak szybko zeszły z anteny?
Bez komentarza.
Ale podobno, zaraz po wybuchu wojny w Ukrainie, toczył pan z władzami TVP rozmowy na temat kręcenia piątego sezonu tego serialu.
Zaczęło się od tego, że przy jakiejś okazji aktorki, które grały w tym serialu, miały okazję porozmawiać z wysokim urzędnikiem TVP. Zasugerowały mu, że – w związku z wybuchem wojny – „Dziewczyny ze Lwowa” powinny wrócić na antenę. Usłyszały, że to świetny pomysł. Później spotkały się z nimi władze Telewizji Polskiej. Ja i producent serialu dowiedzieliśmy się o tym po fakcie. Później my też zostaliśmy zaproszeni na rozmowy. Wiedziałem, że trzeba szybko zacząć działać. W Warszawie funkcjonowały wszystkie punkty pomocowe dla Ukraińców, dworce i szpitale były przygotowane na ich przyjęcie. Mieliśmy szansę w fabularny sposób udokumentować ten cudowny zryw polskiego społeczeństwa. To byłby piekielnie ważny serial, którym moglibyśmy się chwalić przed całym światem. Powstały już nawet streszczenia odcinków z zarysami postaci. Planowaliśmy wyjechać do Ukrainy, by pokazać bestialstwo Rosjan. Nawet gdybyśmy mieli kręcić sceny pod ostrzałem, byliśmy na to gotowi.

To dlaczego ten piąty sezon do dziś nie powstał?
Złożyliśmy naszą propozycję i nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. A w przypadku TVP brak odpowiedzi najczęściej już jest odpowiedzią…

Może jest pan na jakiejś czarnej liście w Telewizji Polskiej?
Nie sądzę. Telewizja Polska na reżyserowanych przeze mnie produkcjach raczej zarobiła niż straciła. (śmiech) Poza tym cały czas coś tam robię. Ostatnio głównie w Teatrze Telewizji. To jest też medium, które uwielbiam! Bardzo się cieszę, mogę w nim pracować.

Po prawie 40 latach po drugiej stronie kamery nie tęskni pan czasem za graniem? Swoją zawodową karierę zaczynał pan przecież od aktorstwa.
Nie tęsknię. Choć o byciu aktorem marzyłem od siódmego roku życia. Robiłem wszystko, żeby nim zostać. Podporządkowałem temu całe swoje życie. I udało się! Szkołę teatralną skończyłem z wyróżnieniem. Ale gdy zacząłem pracować w teatrze, stwierdziłem, że to nie dla mnie. Po roku zdałem na reżyserię i zmieniłem zawód.

Dlaczego?
Po pierwsze, nie odpowiadał mi podział dnia. Od 10 do 14 mieliśmy próby, a od 18 do 22 graliśmy spektakle. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić przez te cztery godziny pomiędzy. Cały dzień żyłem wieczornym przedstawieniem i nie umiałem skupić się na niczym innym. Po drugie, mimo że miałem poczucie, że udało mi się zagrać kilka ról naprawdę dobrze, to nie wzbudzałem takich zachwytów wśród publiczności, jakie chciałbym wzbudzać. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Z kolei, gdy czasem podpowiedziałem coś jednemu czy drugiemu koledze, oni łapali to w mig i świetnie wypadali na scenie. Stwierdziłem więc, że widocznie powinienem pracować z ludźmi bardziej utalentowanymi aktorsko ode mnie. W moim przypadku aktorstwo było więc drogą do reżyserii.

Ma pan poczucie, że doświadczenia aktorskie pomagają panu w reżyserowaniu?
Oczywiście. To moje gigantyczne bogactwo. Świadomość tego, czym jest aktorstwo i czego aktor potrzebuje w pracy, jest dla reżysera niezwykle istotna. Nie bez przyczyny ci najwięksi reżyserzy-dyrektorzy, jak Warmiński, Dejmek, Jarocki, Krasowski czy Hubner, z pierwszego wykształcenia byli właśnie aktorami. Dzięki moim aktorskim doświadczeniom, mam odwagę wejść pomiędzy kolegów na planie i dawać im uwagi. Bardzo często lepsze efekty przynosi to, gdy im coś pokażę, niż gdy tylko o tym opowiem. Oczywiście, tłumaczę im wtedy, że pokazuję jedynie intencję, a nie to, jak mają grać. Ale oni łapią to w mig. Mam ogromny szacunek do tego zawodu. Co tu dużo mówić –po prostu kocham aktorów.

Zdarza się, że aktorzy gwiazdorzą na planie?
Zdarza. Aktorzy dzielą się na dwie grupy. Tych, którym wybacza się fochy i których fochy się tępi. Pamiętam, jak kiedyś na plan wszedł bardzo znany aktor i niechcący ubrudził swoim butem moje spodnie. Obok mnie siedział wtedy młodziutki aktor i zwrócił uwagę na to, że kolega zrobił mi plamę na nogawce. Na co odparłem: „On może”. Minęła chwila i ten młody powiedział: „To już wiem, do czego mam dążyć w życiu”. (śmiech) Generalnie mam takie podejście, że jeżeli ktoś ma fochy na planie, ale wiem, że gdy zostanie włączona kamera, dostanę od niego to, czego chcę, daję mu spokój. Rozumiem, że każdy może mieć zły dzień, być zmęczony czy zirytowany. Gorzej, gdy powtarza się to regularnie. Albo gdy ktoś jest nieprzygotowany i nie zna tekstu, a zrzuca winę na obiektywne czynniki i zaczyna gwiazdorzyć. A to, niestety, się zdarza. Wtedy mamy problem. Jeśli to aktor trzecioplanowy, można go wymienić na innego. Gorzej, jeżeli zachowuje się tak ktoś, kto gra główną rolę i na kim naprawdę nam zależy. Ale na tym skończmy ten wątek. Wychodzę z założenia, że są pewne tajemnice alkowy, o których nie należy głośno mówić. Tak samo jak nie należy wpuszczać widzów do teatralnego bufetu, żeby przypadkiem nie zobaczyli, jak prywatnie zachowują się idole, których przed chwilą podziwiali na scenie. Można się bowiem boleśnie rozczarować. To co się dzieje w Vegas, niech zostanie w Vegas.

Tęskni pan za pracą na serialowym planie?
Bardzo tęsknię. Teraz pracuję przede wszystkim w teatrze, co też sprawia mi ogromną frajdę. Odkąd zakończyły się zdjęcia do „Dziewczyn ze Lwowa”, nie otrzymałem żadnej ciekawej propozycji serialowej – mimo że kiedyś dostawałem ich mnóstwo. Nie wiem, z czego to wynika. Mam jednak nadzieję, że jeszcze komuś przyda się to, co potrafię… Tym bardziej że praca na planie serialu to dla mnie fantastyczne chwile. Mam swoje lata i wiem, że nie wyglądam na dziecko, ale reżyserując opowieści w odcinkach, ciągle świetnie się bawię. Możliwość budowania nowych światów jest dla mnie fascynująca. Przecież tworzę rzeczywistość, której nie ma, kreuję ludzi, którzy nie istnieją, a widzowie w to wierzą. I jeszcze dostaję za to pieniądze. (śmiech) No po prostu żyć nie umierać!