TVP Tygodnik
9 X 2020
Angielska klasyka, polska aktualność. I kolejne hiobowe wieści dla teatrów
Namaszczony, choć tak naprawdę rozedrgany, zmieniający nastroje Reggie – Krzysztofa Gosztyły. Nieszkodliwy spec od ględzenia o seksie Wilfred – Krzysztofa Tyńca. Wyniosła, i pod tą swoją wyniosłością krucha Jean – Marzeny Trybały. Ma się wrażenie, jakby to było dla aktorów coś więcej niż kolejna sztuka do odegrania. A na deser zostawiłem sobie Magdalenę Zawadzką w roli roztrzepanej, tracącej pamięć, dziecinnej Cecily.
Do warszawskiego Teatru Ateneum nie mam nawet pretensji o atmosferę nieco zbyt solennej oficjałki, jaka towarzyszyła otwarciu nowej sceny na Wybrzeżu Kościuszkowskim – w budynku Związku Nauczycielstwa Polskiego. Chwilowo zastąpi główną, remontowaną scenę na Jaracza.
Czy to się zawali?
Owszem, podczas premiery „Kwartetu” Ronalda Harwooda, która była zarazem inauguracją nowej sceny, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski popisał się twierdzeniem, że „teatru uczyła mnie Aleksandra Śląska”, a tłum urzędników miasta był oklaskiwany za to, że wykonał swoją zwykłą powinność: znalazł nowy przybytek dla kultury. Ale nie mam pretensji, bo sam się cieszę. Ateneum to miejsce tylu skojarzeń, tylu wspomnień, takich zasług dla mojej własnej edukacji teatralnej. A na dokładkę to zdarzenie jakby dokładnie na przekór temu, co się dziś dzieje w polskim świecie teatralnym.
A co się dzieje? Chodzę teraz do teatru kilka razy w tygodniu – na pierwsze premiery i na wznowienia. Chodzę w strachu, że uczestniczę w czymś nad wyraz kruchym, co lada dzień może się skończyć. Ten nieco zmieszany tłumek w maseczkach, zajmujący w ciszy miejsca na ogół poprzedzielane pustymi, po wypełnieniu gdzieś w hallu oświadczeń epidemiologicznych, ma chyba podobne poczucie. A hiobowa wieść, że od weekendu w warszawskich teatrach zajęta może być tylko jedna czwarta miejsc zamiast połowy (żółta strefa!), potwierdza najczarniejsze oczekiwania. Produkcja teatralna dochodzi do granicy pełnej już nieopłacalności.
Ciężko było już teraz. W Teatrze Współczesnym, w baraku mieszczącym małą scenę, nie otwarto nawet szatni żeby nie zwiększać ryzyka. Widzowie wieszają tam okrycia wierzchnie na oparciach foteli. I wszędzie mają poczucie, że pierwsze przedstawienia, choćby dyplomowe w Akademii Teatralnej, już odwołano z powodu czyjegoś zachorowania na koronawirusa. Czy te wszystkie spektakle staną się za parę tygodni wspomnieniem? Będą musiały zaczekać do lepszych czasów? Czy ta ludzka praca, inwencja, natchnienie, przegra z logiką choćby częściowego lockdownu? Z paniką? A może ze słusznym niepokojem?
Czy kolejne, szykowane często od lat, projekty znowu ulegną zawieszeniu? Czy będziemy mieli poczucie osierocenia, kiedy znów odbierze nam się kontakt z żywym teatrem? Z aktorem, którego oddech niemal czujemy? Którego emocje łowimy w powietrzu?
Nowa scena Ateneum powstałaby i tak. To produkt wysiłku Pawła Dangla, który nie jest już dyrektorem, ale którego zaproszono na inaugurację. To on wynegocjował tę scenę z ZNP. Teraz przeszedł na powrót do biznesu. Dokończył dzieła dyrektor Artur Janusiak, a nowym kierownikiem artystycznym został Wojciech Adamczyk, reżyser „Kwartetu”. Szerokiej publice kojarzy się z telewizyjnym serialem „Ranczo”, który reżyserował od lat. Ale widowni Ateneum z wznowioną po pandemii, a graną od 19 lat „Kolacją dla głupca” Francisa Webera. To recepta na świetną, inteligentną, poruszającą w człowieku czułe strony, komedią. To produkt Adamczyka.
Harwood przeciera szlaki
Ciężko prognozować w krótkim tekście linię programowej Ateneum, w którym mądra rozrywka zwykle sąsiadowała z najambitniejszym repertuarem, także klasycznym, to dziedzictwo Janusza Warmińskiego. Nawet w gorszych okresach tego teatru, kiedy trochę łapano zadyszkę, rzemiosło było tu zresztą na najwyższym poziomie. Nie wiemy, czego będzie więcej u Adamczyka. Ostatnio olśnił mnie „Ekspedycją”, zjadliwą satyrą polityczną Rosjanina Wiktora Szenderowicza, w Teatrze Telewizji. Ma więc szeroką, nie tylko rozrywkową perspektywę. No i ma reżyserów, tych bardziej tradycyjnych co do formy, co nie znaczy, że nie nowoczesnych w przekazie, po których może sięgać.
Byłem kiedyś nauczycielem i powoli zbliżam się do sześćdziesiątki. Ale myślę, że aby nawiązać kontakt z bohaterami Harwooda wystarczy być wrażliwym. Wiek i status zawodowy nie grają roli. Ta opowieść z roku 1999 o czwórce starych śpiewaków operowych, którzy w prawda luksusowym, ale jednak domu opieki społecznej, odnajdują sens życia pracując nad może ostatnim wspólnym występem, odrobinę ustępuje błyskotliwością „Garderobianemu”. Ale jest empatyczna i pełna trafnych życiowych obserwacji. Bez pewnej rozwlekłości akcji, jej bohaterowie muszą się nieustannie powtarzać, nie pojęlibyśmy w czym rzecz. Nieprzypadkowo Dustin Hoffman zrobił z niej całkiem przyzwoity film – z Maggie Smith i Tomem Courteneyem.Adamczyk daje się wygrać czwórce renomowanych aktorów Teatru Ateneum. Od siebie dodaje nie tak wiele – choć harce artystki pantomimy Pauliny Staniaszek komentującej zdarzenia swoją cudowną obecnością czy poruszający finał z bohaterami przeniesionymi nagle w młodość w tle, to mistrzostwo świata. Mistrzostwo w aranżacji tej chwilami powolnej jak trwanie w domu starców narracji. Mnie ta sztuka odrobinę zirytowała, bo w moim wieku oglądanie traktacików o starości nie jest tak łatwe jak kiedyś. A przecież właśnie finałem się… najzwyczajniej wzruszyłem. Czy to mało?
Dodanie, że trudno o tekst bardziej angielski, i że angielską opowieść zawsze odróżnimy od każdej innej, to w tej sytuacji truizm. Nawet nieco landrynkowe dekoracje Marceliny Początek-Kunikowskiej i ekscentryczne kostiumy Anny Englert są uroczo angielskie. Dlaczego jednak czułem tyle wspólnoty z tymi brytyjskimi dziwadłami? I tak jest zawsze – nawet w „Harrym Potterze”. Anglicy będąc niepowtarzalnymi oryginałami, mistrzami jedynego w swoim rodzaju, niepodrabialnego dialogu, opowiadają o nas wszystkich?
Aktorzy ofiarują nam siebie
Namaszczony, choć tak naprawdę rozedrgany, zmieniający nastroje Reggie – Krzysztofa Gosztyły, nieszkodliwy spec od ględzenia o seksie Wilfred – Krzysztofa Tyńca, wyniosła, i pod tą swoją wyniosłością krucha Jean – Marzeny Trybały, ma się wrażenie, jakby to było dla aktorów coś więcej niż kolejna sztuka do odegrania. Grają zresztą nie naturalistycznie, bardziej bawią się rolami niż wcielają w każdy ruch i w każde sapnięcie, stosownie zresztą do finezji chwilami teatralnie umownego tekstu. I zarazem jakby dzielili się z nami jakimś swoim doświadczeniem nagromadzonym od dziesięcioleci.
Mimowolnie wraca się i do ich własnych dokonań. Piszę ten tekst w Krakowie. Pod koniec lat 70. piękna Marzena Trybała czarowała mnie w tutejszym Teatrze im. Słowackiego jako Helena w „Wujaszku Wani”. Ileż dali mi do myślenia i do przeżywania Trybała, Gosztyła, Tyniec? Temu ostatniemu wybaczam nawet chwilowy nadmiar charakterystycznej maniery w tonacji głosu i w zbyt nonszalanckim geście, bo przecież tacy ludzie naprawdę istnieją. Wilfred taki po prostu jest i nie ma na to rady. Dzięki Wam za wszystko, co nie jest bynajmniej pożegnaniem, zważywszy, że jesteście Państwo odrobinę młodsi od swoich bohaterów. Wcale nie na końcu kariery.
Zostawiłem sobie na deser Magdalenę Zawadzką w roli roztrzepanej, tracącej pamięć, dziecinnej Cecily. Miałem niedawno okazję powiedzieć jej, ile dla mnie znaczy. Rola dużego dziecka to częsty leitmotiv ról Pani Magdaleny, często zresztą skrywająca drapieżność czy wielkie emocje. Tu drapieżności nie ma, za to emocje wychodzą w finale pięknie. Zawadzka po prostu walczy o godność swojej postaci. I jeszcze uwaga, nie wiem tylko, na ile taktowna. Kto ofiarował tej aktorce wieczną młodość? Widziałem ją przed rokiem pląsającą i śpiewającą w „Pięknej Lucyndzie” Hemara w Teatrze 6 Piętro. Jest dziś jeszcze młodsza niż wtedy.
Możliwe, że „Kwartet” symbolizuje cechy i powołanie Ateneum. Ta komedia, bardziej nawet melancholijna niż wesoła, a przecież bez żadnego morału, nie narzucająca się z niczym, właściwie nie kończąca się, zapowiada jakiś cel. Jest nim przyglądanie się człowiekowi. Ateneum robił to, powtórzę nawet w gorszych swoich okresach. Mam nadzieję, że będzie to robił przy Adamczyku w sposób niewymuszony i celny. Bo po to, również, jest teatr. A może nawet coraz bardziej chciałbym żeby po to był, przy ofensywie sztuki zaangażowanej, interwencyjnej i przy pozorach awangardowości, która dawno już straciła wszelki sens.
I na koniec jeszcze zaległość. Teatr Współczesny wrócił do nas spektaklem sprzed roku. „Wstyd” Marka Modzelewskiego, będącego z zawodu lekarzem, nie dramaturgiem, na małej scenie w baraku, ogląda się z przeogromną przyjemnością.
Polskie obrachunki – zabawnie, celnie
Tak, tu mamy także czwórkę postaci, rodziców pary młodych, którzy ostatecznie się nie pobrali. Wątek wesela, właściwie weselnego zaplecza, jest w Polsce bez mała archetypiczny. Napisałem że dialogi z „Kwartetu” są typowo angielskie. Bałbym się twierdzić, że potworne, rodzinno-środowiskowe obrachunki ze „Wstydu” są typowo polskie, to inna sfera, inny poziom przeżywania życia. Ale bez wątpienia Modzelewskiemu udało się podpatrzeć coś wstydliwego i naprawdę ważnego.
Mamy niby modny ostatnio temat: zderzenie dwóch różnych klas społecznych. Zamożne lemingi kontra prości ludzie na dorobku. I tu właściwie powiedziałby ktoś, że dostajemy sporo stereotypów. Ale przestrzegałbym przed odczytywaniem tego tekstu jako klasowego czy środowiskowego meczu. To tak naprawdę opowieść o czymś innym.
Nie narzucam nikomu swojego odczucia, ale dla mnie to traktacik z jednej stronie o niedostępności szczęśliwego życia, o jarzmie małżeństwa, z drugiej – o może nie tyle potrzebie, co oczywistości kompromisu. Człowiek nie mogąc być naprawdę szczęśliwym, godzi się z rozmaitymi protezami. I nie wiem nawet, czy to dobrze czy źle. Zwłaszcza, że autor niektórych sytuacji, motywów, okoliczności każe nam się tylko domyślać.
A przy tym to było naprawdę zabawne, co publika wynagrodziła aktorom świetną atmosferą, a na koniec owacjami. Wojciech Malajkat przyrządził to cacko w sposób jedyny możliwy: nie przesłaniając nadmierną ekspansywnością świetnych aktorskich interakcji. Które zapewne wymyślał wraz z aktorami.
Nieco zblazowany Andrzejek Jacka Braciaka (aktor dostał za niego nagrodę Aleksandra Zelwerowicza od miesięcznika „Teatr”), jego wiecznie czujna żona Gosia (Iza Kuna), dziwnie kruchy w swoich wybuchach gniewu i podrygach pijaństwa Tadeusz (Mariusz Jakus) oraz pełna pretensji do świata, zawzięta Zosia (Agnieszka Suchora). Są okrutni w odsłanianiu słabostek swoich bohaterów, a przecież przy całym ich komizmie napełniają nas w finale bardziej smutkiem niż satysfakcją, jakby nam przypominali: z kogo się śmiejecie? Nawet jeśli sam poprowadziłbym nieco inaczej ich losy i okazał nieco więcej współczucia, byłem zaskoczony finałem. Chwilami porażony tempem dziania się. I pełen zaciekawienia tym, co zobaczyliśmy, a jeszcze bardziej tym, co się zdarzy po zakończeniu akcji.
Ilu jest jeszcze w Polsce Marków Modzelewskich? I czemu jego odkryliśmy dopiero teraz? Jest mężem aktorki Izy Kuny. Może i dla niej pisał rolę Gosi. Ale też może i dzięki niej dotarł do teatru ze swoim tekstem.
Mamy dziś ewidentny kryzys niedoboru współczesnej polskiej dramaturgii. Piszę to zwłaszcza na tle imponującego dorobku Harwooda. Tym razem Współczesny wypełnił swoją misję z czasów Erwina Axera – szukania tego co atrakcyjne i aktualne w najnowszej domenie. Wypada czekać na dalszy ciąg.
– Piotr Zaremba