Patrick Haudecoeur & Gérald Sibleyras, „Berlin Berlin”

2022, Teatr Współczesny w Warszawie, w rolach głównych: Lidia Sadowa, Joanna Jeżewska, Sławomir Grzymkowski, Mariusz Ostrowski, Sławomir Orzechowski, Leon Charewicz, prapremiera polska

4.01.2023,
„Berlin Berlin” we Współczesnym. Komunizm
nieprawdziwy, ale spektakl zabawny

„Berlin, Berlin” Patricka Haudecoeura i Géralda Sibleyrasa w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze
Współczesnym w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Komunistyczna NRD jest tu tylko
komercyjnym pretekstem, co budzi moje
wątpliwości. Ale miałbym więcej oporów
wobec tej farsy, gdyby ją zagrano w
stylistyce charakterystycznej dla teatrów
komercyjnych: grubo, z przerysowaniami
rodem z kabaretonów. Aktorzy z
przygotowaniem rodem z komedii
klasycznej czynią z niektórych scen
perełki.
Sztuka „Berlin Berlin” wystawiona w warszawskim Teatrze Współczesnym to świadectwo tego, że
teatralny krwioobieg między Zachodem i Polską przynajmniej bywa gorący. Tekst miał swoją
francuską premierę niespełna rok temu. Zdążył być nominowany do prestiżowej nagrody Moliere’a.
Dwaj francuscy spece od farsy: Patrick Haudecoeur i Gerald Sibleyaras wzięli na warsztat realia
NRD i temat ucieczek przez mur berliński. W Polsce wyreżyserował ich produkt twórca
telewizyjnego „Rancza”, ale i bardzo dobrych teatralnych inscenizacji, często komediowych,
Wojciech Adamczyk.
Komunizm idealnie skomercjalizowany
I jakie są moje wrażenia? Chyba po raz pierwszy mam do czynienia (może poza filmową „Śmiercią
Stalina”) ze zjawiskiem skomercjalizowania wspomnień po komunizmie. Autorzy wyraźnie nie mają
elementarnej wiedzy ani własnych doświadczeń odnoszących się do tego systemu. Berlin
wybierają jako miejsce symboliczne: bo mur, bo styk między komunizmem i kapitalizmem.
Przerabiają naskórkowe wrażenia i stereotypy na materię do komedii, właściwie farsy. Niewiele tu
też niemieckiej specyfiki, choć pojawia się schemat NRD-owców jako zideologizowanych
służbistów. Chociaż nie wszystkich.
Iluzoryczność realiów widać od pierwszej sceny, kiedy jeden z bohaterów, Werner, zatrudnia
opiekunkę do swojej matki. Chwali się przed nią, że jest oficerem Stasi, ba, macha jej przed nosem
jej własną teczką, którą czytał. Sytuacja nieprawdopodobna, te instytucje mogły być nieudolne,
ale swoich tajemnic strzegły skutecznie. Tyle że tu chodzi o to, aby standardowe wyobrażenia o
systemie masowej inwigilacji i kontroli wykorzystać dla wykreowania kolejnych komicznych qui pro
quo.
Czy to mi się podoba? Niespecjalnie. Mnożenie komunistycznych rekwizytów od piosenki „Kalinka”
po portrecik Lenina bawi tylko chwilami. Krępowany przez cenzurę Stanisław Bareja czegoś
takiego w swoich dawnych komediach by nie pokazał. Bo nie mógł z powodów cenzuralnych. Ale i
dlatego, że wiedział: nie o to w tym systemie chodzi. Zarazem on czuł realia. Tu o nie bynajmniej
nie chodzi.
W drugim akcie wprowadza się nas do berlińskiej siedziby Stasi. I epatuje wariacjami na temat
tortur i zsyłania na Syberię. Absurdalne to, zwłaszcza biorąc pod uwagę rok dziania się tej
historyjki. Ale też żarty z tortur prowadzą gdzieś na granicę dobrego smaku. Bo przecież może nie
wtedy, ale ludzie spod znaku tamtej ideologii natorturowali się jednak trochę naprawdę. Czy byli
fanatykami, czy tylko pragmatycznymi sługami tamtych mechanizmów.
Nie będę streszczał, niech każdy przekona się sam. Jest jednak z tym tekstem i „problem”
odwrotny. Bo realia realiami, ale jako komedia sytuacyjna, omyłek i gagów, to się miejscami jakoś
sprawdza. Jest to napisane pomysłowo. A jawi się jako jeszcze bardziej pomysłowe, kiedy
przyrządza to Adamczyk (który nie do końca mnie przekonał do swojego wyboru), a grają w tym
wybrani przez niego, właśnie ci aktorzy. Pośród niby realistycznych, a przecież pastiszowych
dekoracji Marceliny Początek-Kunikowskiej, w realistycznych kostiumach Anny Englert, dają nam
koncert.
Jak grać komedię
Ta farsa pewnie budziłaby dużo więcej moich oporów, gdyby ją zagrano w stylistyce
charakterystycznej dla teatrów komercyjnych: grubo, wielkimi literami, z przerysowaniami rodem z
kabaretonów. Ale nie. Aktorzy z przygotowaniem rodem z komedii klasycznej czynią z niektórych
scen perełki. To jest obłędnie przerysowane, ale jakoś inaczej.
fot. Marta Ankiersztejn
Dawno nie widziałem sztuki, w której 10 aktorów potrafi mnie rozbawić. A tu znakomita Lidia
Sadowa zmaga się z przeciwnościami losu szykując ucieczkę i stając się przedmiotem zalotów
namolnego oficera Stasi. Tym oficerem Stasi jest Sławomir Grzymkowski grający rolę
skończonego pajaca leciutko, pomysłowo. Oboje występują tu gościnnie, a pasują do
Współczesnego z jego scenicznymi tradycjami jak mało kto.
Chyba nawet większe wrażenie robią ich partnerzy. Można tylko wyrazić radość, że wieloletni
łódzki aktor Mariusz Ostrowski trafia niniejszym na tę właśnie scenę. Jego Ludwig, narzeczony
Emmy (czyli Lidii Sadowej), to istny Jaś Fasola. Ale i on w roli skończonego głupiątka unika
przesady. Jest śmieszny także i dlatego, że nadmiernie nie wrzeszczy i nie gestykuluje. Ma w sobie
to coś.
Joanna Jeżewska jest istną mistrzynią jako żona Wernera, także oficer Stasi. Zapamiętamy każde
dziarskie parsknięcie tej Herod-baby. Oni wszyscy umieją wycisnąć z tych chwilami szaleńczych
dialogów coś, co jest z ducha dawnej komedii.
Hans Leona Charewicza to postać uroczo niedorzeczna w swojej pozornej poczciwości.
Prawdziwym fenomenem jest, jak zawsze zresztą, Generał Munz Sławomira Orzechowskiego,
dygnitarz Stasi rozpaczający po swojej zbiegłej suce. Tu wystarczy grymas, westchnienie,
zmarszczenie nosa czy uniesienie głosu żeby rozbawić do łez. To jest cud wyjątkowej, wrodzonej
vis comiki tego aktora, pełną gębą następcy Krzysztofa Kowalewskiego w roli weterana humoru
(choć w innych sztukach i głębokiej wrażliwości, refleksji). Ale tak naprawdę wszyscy aktorzy
dokonują tu istnych cudów.
Choćby Krzysztof Wakuliński. Pojawia się w pierwszym akcie dosłownie na pięć minut – jako
wzorcowo demoniczny agent międzynarodowy Komandor Neptun. A gwarantuję wszystkim:
zapamiętacie go doskonale w najmniejszym szczególe.
Dwaj agenci: Sebastian Świerszcz i Dariusz Dobkowski dopełniają galerii najróżniejszych
chodzących panoptików. Nie wiem na ile można by szkolić na tym przedstawieniu z komedii
młodych aktorów, bo jest jeszcze coś takiego jak wrodzone aktorskie predyspozycje. Ale jest też
coś takiego jak nabyta kultura teatralna. To jest jej popis. Adamczyk zebrał tu crème de la crème.
To jest triumf takiej teatralnej kultury pomimo moich wątpliwości co do tekstu. Tak już bywa, że
ciężko jest mnie zadowolić, ale też i ciężko zniechęcić. Pamiętacie ten dowcip: co to są mieszane
uczucia? To moja teściowa spadająca do przepaści w moim nowym samochodzie. No więc tu tak
właśnie było.
A, jeszcze jedno. Prześladuje nas w pierwszym akcie natrętny głos niewidocznej matki Wernera.
Kiedy na koniec pojawia się grająca ją Kinga Tabor, czeka nas dodatkowa niespodzianka. A jest ich
jeszcze parę w spektaklu „Berlin Berlin”.

I śmieszno i straszno
„Berlin Berlin” – reż. Wojciech Adamczyk – Teatr Współczesny w Warszawie
„Berlin Berlin” to tytuł komedii francuskiego dramatopisarza Patrica Haudecoera, której premiera miała
miejsce w grudniu 2022 roku na deskach Teatru Współczesnego w reżyserii Wojciecha Adamczyka.
Przenosi ona widza w świat Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdzie Stasi inwigiluje społeczeństwo oraz gdzie nieliczni
śmiałkowie próbują uciec na zachodnią stronę Berlina. Spektakl opowiada właśnie o losach dwojga takich śmiałków: Emmy i
Ludwiga, którzy mają plan przekopać się przez piwnice pod Murem Berlińskim, wiedząc, że w jednym z mieszkań znajduje się tajne przejście, mające
ułatwić całe przedsięwzięcie. Problem tkwi w tym, że mieszkanie to należy do agenta Stasi, Wernera, u którego zatrudnia się Emma jako opiekunka dla
jego będącej już w podeszłym wieku matki. Bohaterowie zatem muszą wykazać się niezwykłą finezją i sprytem, aby im się udało. Nie pomaga im fakt,
iż Wschodni Berlin pełen jest agentów i nie wiadomo, czy i kiedy jest się obserwowanym.
„Berlin Berlin” w bardzo zręczny sposób obnaża absurdy ustroju komunistycznego jako przepełnionego terrorem i biurokracją nieudolnego systemu,
który zresztą Polakom jest znany z autopsji. Powszechnie znane jest powiedzenie, że „za komuny” było „i śmieszno i straszno”, co trafnie opisuje
klimat spektaklu i charakter żartów, jakie pojawiają się na scenie. Starszym widzom da to na pewno impuls do wspomnień o szyderczym wydźwięku,
młodsi zaś będą mieli szansę zobaczyć w krzywym zwierciadle, z jakimi problemami borykali się obywatele państw socjalistycznych.
Ale dość już tych refleksji o charakterze historycznym i społecznym. „Berlin Berlin” to przede wszystkim świetna, dynamiczna komedia, która wraz z
rozwojem akcji przybiera coraz więcej cech charakterystycznych dla farsy. Komizm, który serwowany jest widzowi naprawdę bawi do łez, a co jeszcze
lepsze, z każdą minutą jest go coraz więcej, przez co sam nie wiem kiedy upłynęły mi dwie godziny spektaklu. Oczywiście za dobrą rozrywkę
odpowiedzialny jest dobry scenariusz, ale bez kompetentnych aktorów byłby on bezużyteczny. Cała obsada spisała się na medal. Główne role,
odgrywane przez Lidie Sadową i Mariusza Ostrowskiego świetnie się uzupełniają. Emma w kreacji Sadowej to silna, stanowcza, jak również czuła
kobieta, natomiast Ludwig to jej nieco nieporadny, flegmatyczny i łatwowierny, ale też oddany narzeczony. Rolą drugoplanową, która najbardziej
zapadła mi w pamięć jest kreacja Sławomira Orzechowskiego, który wciela się w generała Munza, „zasłużonego ojczyźnie” wojskowego, cierpiącego na
depresję z powodu utraty swojego ukochanego psa.
Całości towarzyszyła scenografia oddająca klimat tamtych lat. Meble z taniego forniru, książki o tematyce komunizmu, i inne tego typu
charakterystyczne rekwizyty minionej epoki przybliżały widza do jej realiów. Zabawnym elementem, którego nie obejmował scenariusz, była
notorycznie otwierająca się szafka, którą aktorzy dyskretnie starali się zamykać podczas przedstawienia. Przypomniało mi to wnętrze mieszkania
moich dziadków, gdzie podobne meble używane są do dzisiaj. Takie niepozorne, przypadkowe smaczki potrafią dodać do całości wiele dobrego, w tym
wypadku uczucie pewnej nostalgii.
Nie sądzę, aby dalsze rozważania nad tą sztuką miały jakikolwiek sens. Nie dlatego, że nie wiem, co jeszcze mógłbym napisać, ale dlatego, że dobra
sztuka broni się sama i nie potrzebuje dużego wsparcia krytyka. „Berlin Berlin” to komedia z elementami farsy, ale nie nazwałbym tego spektaklu
„prostą rozrywką”. Jest w nim pewne nieuchwytne „coś”, co powoduje, że niezwykle wręcz przypadł mi on do gustu. Jeśli są Państwo zainteresowani,
czym owo „coś” jest, zachęcam do odszukania go na własną rękę.
Wiktor Skórski
Dziennik Teatralny Warszawa
26 maja 2023

Kiełb czy pstrąg? Niech decyduje skrzypek!
21 grudnia 2022
O spektaklu „Berlin Berlin” Patricka Haudecoeura i Géralda Sibleyrasa, w reżyserii i opracowaniu muzycznym
Wojciecha Adamczyka w warszawskim Teatrze Współczesnym pisze Anna Czajkowska.
Popularny we Francji, a także poza jej granicami, dramaturg i aktor Patrick Haudecoeur wraz ze znanym w Polsce
autorem tekstów przeznaczonych na teatralną scenę oraz dla francuskiego radia i telewizji Géraldem Sibleyrasem,
napisali wspólnie komedię, która… próbuje burzyć mury. Akcję pełną błyskotliwych dialogów, nieoczekiwanych,
zwariowanych zdarzeń i nietuzinkowych bohaterów obaj panowie postanowili umiejscowić w Berlinie
Wschodnim, pod koniec lat 80. Scenariuszem sztuki „Berlin Berlin”, której francuska prapremiera odbyła się w
2022 roku zainteresował się reżyser Wojciech Adamczyk i namówił dyrektora warszawskiego Teatru
Współczesnego Macieja Englerta, by wspomniany tytuł wystawił jeszcze w tym roku. Maciej Englert zna dobrze
komediopisarski talent Géralda Sibleyrasa – miał okazję reżyserować jego świetny „Napis” i niezły „Taniec
Alabatrosa”, a „Berlin Berlin”, choć pozornie farsowy i lekki, niesie w sobie też pewną przestrogę i daje okazję do
głębszych refleksji. Jednak przede wszystkim bawi – z brawurą i wzrastającym tempem.
Emma i Ludwig chcą uciec z komunistycznego NRD i przedostać się do Berlina Zachodniego, a potem dalej – może do
Paryża? W tym celu Emma zatrudnia się jako pomoc i opiekunka w domu Wernera Hofmanna, aby zająć się jego starą,
zniedołężniałą matką. Nie jest to przypadkowy wybór – mieszkanie ma sekretne przejście, które prowadzi na drugą
stronę Muru Berlińskiego. Jednak od początku nic nie idzie zgodnie z planem: Werner, który jest jednocześnie
agentem Stasi, zakochuje się do szaleństwa w Emmie i sytuacja komplikuje się coraz bardziej. W dodatku dom
Wernera stopniowo zamienia się w gniazdo szpiegów i Emma musi wymyślać coraz bardziej szalone sposoby, by ona i
ukochany uniknęli zdemaskowania. Trudności piętrzą się, a w zaskakujące zdarzenia i tarapaty wplątane zostają
nowe osoby.
Reżyser spektaklu podkreślił, że „nie jest to sztuka, której zadaniem jest oddawanie prawdy historycznej, czy
nawiązywanie do jakichś konkretnych wydarzeń”. To prawda, jednak wszystko rozgrywa się tuż przed upadkiem muru
berlińskiego w listopadzie 1989 roku i trudno uciec od mroczniejszych klimatów, od historii owego symbolu zimnej
wojny i podziału Niemiec. Aby napisać dobrą, inteligentną komedię dla każdego, trzeba wyrafinowanego dowcipu
oraz sporego dystansu wobec tematu, który nie kojarzy się dobrze mieszkańcom byłego bloku wschodniego,
pozostającego wiele lat pod sowieckimi wpływami i dominacją. Środowisko Stasi pokazane z humorem i śmiechem?
Miałam spore wątpliwości idąc na spektakl, obawiając się albo ideologicznych skrzywień, albo patosu. Nic z tych
rzeczy! Wyczucie komediowe i dobry smak przewodzą, nie obrażając nikogo. Autorzy bawią widza w najlepszym
stylu, zarażając swym specyficznym optymizmem. Groteskowość postaci i wydarzeń, prześmieszne gagi i dialogi nie
przysłaniają mimo to dodatkowych sensów, wyraźnie widocznych w spektaklu – opresyjność totalitarnej władzy
zawsze winna budzić niepokój. Sam reżyser tak o tym mówi: „Jest wiele ugrupowań politycznych w całej Europie,
które by chciały powrotu takich form rządzenia, jakie obowiązywały wtedy. Są takie tęsknoty najrozmaitsze. Dlatego
to jest też teatralna przestroga”.
W spektaklu nie brak typowych dla farsy elementów: nieustannych pomyłek, bieganiny, miotania się pomiędzy dziurą
w ścianie a drzwiami, między telefonem, torebką a młotkiem. Ważną rolę (i to jaką!) odgrywa muzyka i skrzypce,
pozwalając na bezkonkurencyjny, niespodziewany popis komediowych trików. A mimo to nie brakuje też przestrzeni
na refleksję. Jak w najlepszej farsie, akcja biegnie od zaskoczenia do zaskoczenia i za każdym razem, gdy dwójka
bohaterów bliska jest wyjścia z sytuacji, nieoczekiwane wydarzenie oddalają ich od celu. Reżyser warszawskiej (i
polskiej) prapremiery podkreśla wszystkie te elementy, wydobywa niuanse, śmiesznostki i kładzie nacisk na grę
aktorów. Trzeba przyznać, iż ich kreacje są po prostu brawurowe! Aktorzy dwoją się i troją, by rozbawić publiczność i
jak najlepiej oddać atmosferę lat 80.
Pierwsza część w dużej mierze należy, scenicznie i aktorsko, do Sławomira Grzymkowskiego. Grzymkowski, grający
gościnnie w Teatrze Współczesnym, w roli Wernera Hofmanna to kwintesencja farsowej postaci, z dobrze
odmalowanym portretem charakterologicznym i konieczną dozą ironii. Za każdym razem, gdy widzę tego aktora na
scenie, zadziwia mnie – wyczuciem, pomysłami, sposobem podejścia do różnorodnych ról. Doświadczony, z
powodzeniem oraz naturalnością prezentuje przerysowaną sylwetkę bohatera i choć tempo jest zabójcze, nie
pokazuje po sobie zmęczenia. Jego przećwiczona do perfekcji spontaniczność nie słabnie, głos dzięki znakomitej
dykcji i brzmieniu przyjemnie wpada w ucho. Równie doskonale radzi sobie Lidia Sadowa (podobnie gościnnie na tej
scenie) jako Emma Keller. Aktorka w roli tryskającej energią rzekomej „opiekunki”, swobodnie dopasowuje swą grę do
rozwoju wydarzeń i dzielnie stawia czoła szalonemu, wymagającemu scenariuszowi. Potrafi zagrać z pełnią
seksownego wdzięku, bardzo kobiecego, łatwo przechodząc od zabiegów femme fatale do skrywanego pod maską
niewinności sprytu – wszystko po to, by błyskawicznie ratować skórę, swoją i ukochanego. Partneruje jej Mariusz
Ostrowski, czyli Ludwig. W pierwszej części wydaje się trochę nijaki (ale tak właśnie ma być!), za to po przerwie
rozwija skrzydła, bijąc na głowę innych i wzbudzając sympatię widzów. A konkurencję ma niebagatelną. Jako nieco
fajtułowapy, trochę niezgrabny i tchórzliwie zakłopotany mężczyzna, potrafi wydobyć spod płaszcza ostry pazur i…
smyczek. Pierwszy raz widzę tego aktora na scenie, a już czuję, że czekają mnie kolejne, bardzo dobre role w jego
wykonaniu. Miny, gesty, choć przesadzone, pozostają w farsowej konwencji i wyróżniają go pozytywnie. Galerię
nietuzinkowych charakterów dopełniają aktorzy Teatru Współczesnego, a wiadomo, że ten zespół jest właściwie
niezawodny! Prześmieszne gagi w ich wykonaniu wywołują nieustanny śmiech wśród publiczności i wyraźnie
pokazują profesjonalizm oraz staranność zarówno reżysera, jak i aktorów. Leon Charewicz, czyli Hans, gra jak zawsze
z niezmąconą pewnością i spokojem, co nie znaczy, że bez emocji. Pomału wydobywa z tekstu wszelkie niuanse i
smaczki, niczego nie zaniedbując. Krzysztof Wakuliński (Komandor Neptun) choć rolę ma niewielką, zasługuje na
uznanie, podobnie jak Sławomir Orzechowski w roli Generała Munza, przybitego depresją po odejściu Grety (nie
zdradzę kim jest owa ukochana). Orzechowski gra z niewymuszonym wyczuciem komizmu, a cieniując rolę, potrafi
odnaleźć się nawet w nieco schematycznej konwencji, podkreślając cały indywidualizm karykaturalno–groteskowej
postaci generała. Doskonale radzi sobie we wspomnianym męskim towarzystwie Kinga Tabor, wcielająca się w postać
pani pułkownik Stasi, Hildegardy. Jej bohaterka, twarda wyznawczyni komunistycznej doktryny, z barwnych scenek
wydobywa dodatkowy, soczysty humor. Aktorzy obsadzeni w rolach drugoplanowych: Dariusz Dobkowski (Agent
Stasi2) i Sebastian Świerszcz (Agent Stasi 1 i milczący żołnierz – świetnie zagrana rólka) równie dobrze wyczuwają
całościowy klimat spektaklu, kreśląc sylwetki bohaterów drobnym gestem, rzadkim słowem albo bez słów.
Ważna jest też scenografia Marceliny Początek-Kunikowskiej i kostiumy zaprojektowane przez Annę Englert.
Drobne rekwizyty, mundury Stasi oddają klimat tej mrocznej epoki i przenoszą widza do Wschodniego Berlina,
pomagają budować atmosferę lat 80.
Trzeba jeszcze podkreślić, że niebanalnych pomysłów, żartów i scenicznych tricków Wojciech Adamczyk publiczności
nie szczędzi, ukazując bardzo gęsty humor sytuacyjny i językowy sztuki. Ale nikt nie odczuwa przesytu – publiczność
bawi się znakomicie. Lekkie w odbiorze przedstawienie zostało starannie dopracowane i przemyślane, podobnie jak
warsztat aktorski. Zespołowa gra podkreśla spójność dramaturgii, nadaje rytm i ton dwugodzinnemu przedstawieniu,
a w dobrze skrojonej komedii znajdzie się też czas na refleksję.

Długa droga do wolności
29 grudnia 2022
O spektaklu „Berlin Berlin” w reż.Wojciecha Adamczyka w Teatrze
Współczesnym w Warszawie pisze Natalia Karpińska.
“Berlin Berlin” w reż. Wojciecha Adamczyka w warszawskim Teatrze Współczesnym to udany transfer na polski grunt
francuskiej farsy autorstwa Patricka Haudecoeura i Géralda Sibleyrasa (w tłum. B. Grzegorzewskiej), która od prawie
roku święci triumfy na scenie paryskiego Théâtre Fontaine. Urokliwa i zabawna komedia nagrodzona statuetką
Moliera to niezobowiązujący, pełny gorzkiego sentymentu powrót do komunistycznej przeszłości, w której
symbolem opresji i kontroli staje się Mur Berliński.
Sztuka francuskiego duetu obyczajowo-kryminalną fabułę, skupiającą się na życiu młodej pary – mieszkańców
Berlina Wschodniego – Emmy (Lidia Sadowy) i Ludwiga (Mariusz Ostrowski), wpisuje w szerszy kontekst społecznopolitycznej
epoki symbolicznego podziału powojennej Europy; konfliktu między Wschodem i Zachodem. Zakochani
pragną ucieczki na Zachód – do wolnego kraju i złotego dobrobytu, gdzie będą mogli się pobrać. W celu zrealizowania
szczytnego celu, oboje, wykorzystując podstęp, nawiązują ryzykowną relację z Wernerem – agentem Stasi (gościnnie
Sławomir Grzymkowski), który dość szybko ulega wdziękom atrakcyjnej Emmy. Wśród propagandowych haseł,
figurek Lenina, książek Marksa i licznych prowokacji, rozgrywa się absurdalnie skomplikowana walka o wolność pary
bohaterów. Oczywiście z komediowym zacięciem, zwrotami akcji i pełnym ironii humorem w tle. Lidia Sadowy,
Sławomir Grzymkowski, Mariusz Ostrowski, i partnerujący im m.in. Leon Charewicz, tworzą zgrany kwartet,
żonglujący farsowymi chwytami i groteskową nieporadnością.
Choć fabularna prostota sztuki i jej rozrywkowy charakter sprzyjają karykaturalnej przesadzie w budowaniu postaci,
aktorzy Współczesnego łapią dystans, puszczając oko do widowni – bawimy, ale nie bez refleksji.
Każdy z bohaterów przez chwilę traci zdrowy rozsądek, wykazując się lekkomyślnością i naiwnością, ale to obraz
członków Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego NRD jest najbardziej prześmiewczy i demaskujący (zapłakany
z powodu śmierci psa Generał Munz – Sławomir Orzechowski, i zakochana w tajnym agencie, despotyczna Birgit
Hofmann (Joanna Jeżewska). Współgrają z nim interludia przedstawiające nieme scenki z pogranicznikiem
przechadzającym się beztrosko z karabinem w dłoni wzdłuż “strefy śmierci”. Syrena alarmowa rozbrzmiewająca w tle
przypomina czas historyczny, nie bez powodu ważny dla autorów sztuki. Pozorna sielanka i oferowana wszystkim
przez Wernera wolność to tylko komediowa maska, za którą kryją się smutne fakty: do 1961 roku ze Wschodnich
Niemiec uciekło około dwóch i pół miliona ludzi, ponad sto zginęło próbując zaznać wolności Zachodu.
Polski teatr lubi wracać do fabuł osadzonych w czasach siermiężnego komunizmu. Filtruje go często przez
slapstickowy humor i oczywiste analogie do współczesności. Podobnie jest w przypadku sztuki “Berlin Berlin” w reż.
W. Adamczyka. Tutaj proste marzenie o wolności i ślubie w demokratycznym kraju głównej bohaterki zostaje w
odległej przyszłości zrealizowane. Mur po prawie trzydziestu latach zostaje zburzony. Wiemy jednak, że w praktyce
budowane wciąż mury – te betonowe, zwieńczone zwojami z drutu, jak i te symboliczne – nie chcą runąć i nie dają się
przekroczyć. Dobrze, że teatralna scena daje nam optymistyczną alternatywę. Przynajmniej na dwie godziny.

Recenzja _Berlin Berlin_, Teatr Współczesny

Symbol dyktatury na wesoło
2 7 p a ź d z i e r n i k a 2 0 2 3
O spektaklu „Berlin, Berlin” Patricka Haudecoeura i Géralda Sibleyrasa w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Współczesnym w Warszawie pisze Katarzyna Harłacz.

Spektakl „Berlin Berlin” Teatru Współczesnego powstał jako adaptacja komedii francuskich dramaturgów: Patricka Haudecoera i Géralda Sibleyrasa. Gérald Sibleyras jest autorem znanym w Polsce, jego sztuka „Napis” była wielokrotnie wystawiana przez kilka polskich teatrów, a „Ryzykowna zabawa” była jednorazowo zaadaptowana w 2004 roku przez Teatr Scena Prezentacje. Wspólne dzieło obu dramaturgów jest żywiołową komedią, która groteskowo opowiada o życiu w Berlinie w czasach istnienia Muru Berlińskiego.
Mur Berliński to betonowy mur z umocnieniami o długości ok. 156 km, który w latach 1961-1989 oddzielał Berlin Zachodni od Berlina Wschodniego i NRD. Był symbolem Zimnej Wojny – brutalnej rywalizacji państw, którą rozpoczął ZSRR, chcąc poszerzyć swoją dyktaturę na państwa Europy Środkowo-Wschodniej, w tym na Polskę.
Podczas prób przekroczenia Muru wielu uciekinierów, pragnących normalnego życia po stronie zachodniej, zostało brutalnie zabitych, strzelano również do osób, które przypadkowo za bardzo zbliżyły się do granicy.
Spektakl opowiada o parze narzeczonych, Emmie i Ludwigu, którzy ze wszystkich sił próbują przedostać się na drugą stronę Muru, na Zachód – tam, gdzie mogliby normalnie żyć. Emma wpada na świetny pomysł przebicia się tajnym przejściem na drugą stronę muru poprzez piwnicę swej pracodawczyni. Ale, jak się okazuje, wykonanie tego planu nie jest takie proste, bo do akcji, w wyniku niefortunnych zdarzeń, wkracza Stasi (służba wywiadowcza i tajna policja NRD), a życie wciągniętych w nieoczekiwane zdarzenia głównych bohaterów wisi na włosku…
Wartka fabuła przedstawienia okazała się niebanalna – było dużo zwrotów akcji, nieoczekiwanych zdarzeń, a przy tym nieoczywistych rozwiązań scenicznych. Spektakl jawnie wykorzystuje farsę jako gatunek o określonej konwencjonalności (z zasadami dynamicznej akcji, karykaturalnym obnażeniem ludzkich wad i szczęśliwym zakończeniem), nie używając jednak błahej problematyki, ale przekształcając ją w głębsze przesłanie: następuje obnażenie wad nie konkretnych osób, ale całego systemu niemieckiej propagandy. Wiele groteskowych zdarzeń jawnie wyśmiewało niemiecką poddańczość i głupotę w służbie „wyższej” myśli. Np. znana rosyjska pieśń ludowa
„Kalinka” – bardzo rytmiczna i pobudzająca – została użyta jako kołysanka dla schorowanej starszej pani, którą opiekowała się Emma (notabene, starsza pani miała za sobą dosyć mroczną przeszłość w tajnych służbach Stasi).
Scenografia spektaklu była głównie realistyczna, choć być może nieco za słodka i zbyt przyjemna dla oka, jak na pomieszczenia zamieszkiwane czy używane przez enerdowską bezpiekę. Zmiany dekoracji przebiegały podczas krótkich przerw – czas ten został zabawnie wykorzystany: aktor ubrany w mundur żołnierza broniącego Muru przechadzał się przed kurtyną i karykaturalnie demonstrował swoją głupotę i siłę wspartą potęgą karabinu.
Wśród aktorów przede wszystkim wyróżniał się Mariusz Ostrowski (Ludwig) – bardzo uroczy ze swoją nieporadnością i naiwnością oraz jego sceniczna partnerka Lidia Sadowa (Emma), która nie odstawała od swego partnera pasją i zaangażowaniem. Inną osobą, która zachwycała swoją grą aktorską była odtwarzająca rolę Birgit (policjantki Stasi) Joanna Jeżewska: swoim donośnym głosem, sposobem bycia, topornością i brutalnością zachowania zdołała wykreować postać policjantki o iście szwabskim temperamencie, a w swojej karykaturalnie przesadzonej grze i naturalistycznie ujętej postaci (mimo jawnej komiczności) była wprost rewelacyjna.
Spektakl przede wszystkim zachwycał grą aktorską i samym pomysłem – historycznie ważną sytuacją ujętą w humorystyczny rys. Jedynie co przeszkadzało, to nieco naiwne podejście i upraszczanie niektórych okoliczności. Postacie występujące w sztuce mogły być bardziej precyzyjnie określone względem epoki (co nie jest winą aktorów, bo ci grali wyśmienicie, ale raczej wynikało ze schematyzmu rozpisanych ról). Jak wiemy, ówczesna rzeczywistość była po prostu brutalna, a głupota tamtych wydarzeń powodowała bezsilność. Nawet opisując sytuację w sposób komiczny, powinno się zachować realizm czasu.
Cały spektakl oglądało się jednak z zapartych tchem, szybka akcja i ciekawie zbudowana fabuła były wciągające. Pomysł, by ośmieszyć tak fatalną historię, jest rewelacyjny, w dodatku ta realizacja wydobywa na powierzchnię temat krwawej historii komunistycznych Niemiec (dziś wielu młodych Niemców nie jest świadomych zbrodni NRD z tego okresu). A możliwość wypowiadania się o historii, nie przekłamując jej, ale z dystansem do niej, jest jedną z form wychodzenia z traum wojennych i politycznych.