Ronald Harwood

Kwartet

Teatr Ateneum w Warszawie

Kwartet Ronalda Harwooda (1999) jest jedną z najbardziej znanych sztuk teatralnych słynnego brytyjskiego dramaturga, powieściopisarza i scenarzysty filmowego, laureata Oscara w 2002 roku za najlepszy scenariusz adaptowany Pianisty Romana Polańskiego. Rzecz dzieje się w domu spokojnej starości dla artystów-weteranów, gdzie spotykają się dawni sceniczni partnerzy z genialnego  kwartetu z IV aktu opery Rigoletto Giuseppe Verdiego. Jedna z par kwartetu była niegdyś małżeństwem… Swego czasu sławni, młodzi i piękni, dziś są siedemdziesięciolatkami pełnymi zgryźliwości i wzajemnych zabawnych złośliwości, wspominającymi z sentymentem i nieukrywaną miłością minione czasy. Ostatnim rzutem na taśmę próbują odtworzyć kwartet Verdiego, który w finale sztuki zabrzmi jak wyzwanie rzucone światu przez byłych wirtuozów operowego śpiewu. I po raz któryś okazuje się, że prawdziwa sztuka jest nieśmiertelna. Kwartet był i jest aktorskim popisem dla czworga gwiazd „starej daty” każdego teatru, w Ateneum reprezentowanych przez Magdę Zawadzką, Marzenę Trybałę/Sylwię Zmitrowicz oraz dwóch Krzysztofów, Gosztyłę i Tyńca.

Recenzja KWARTET

Śmiech na cztery głosy

Kwartet na 222
“Kwartet” Ronalda Harwooda w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Ateneum w Warszawie. Pisze
Tomasz Miłkowski w Dzienniku Trybuna.
Warszawie przybyła nowa scena. Mimo
pandemii otwarto Scenę 20 Teatru
Ateneum przy Wybrzeżu Kościuszkowskim
35, o żabi skok od starej siedziby Ateneum
przy ulicy Jaracza.
Scena powstała dzięki porozumieniu
Teatru i Związku Nauczycielstwa Polskiego,
w którego budynku przystosowano salę
konferencyjną do potrzeb teatru.
Przystosowano to za mało powiedziano. Nigdy nie rozpoznałbym tego wnętrza, gdyby nie
okoliczność, że przed 8 laty to właśnie w sali konferencyjnej Zarządu Głównego ZNP odbywał się
międzynarodowy Kongres Krytyków Teatralnej z udziałem niemal stu krytyków z całego świata,
którego gospodarzem była polska sekcja AICT, a ja przewodniczyłem wówczas komitetowi
organizacyjnemu tego zgromadzenia. Można więc powiedzieć, że to krytycy przetarli szlak do
„teatralizacji” tego wnętrza. Co ciekawe, Kongres zaczynał się 27 marca, w Międzynarodowym
Dniu Teatru, i z tej okazji w pobliskim Ateneum miało wówczas miejsce uroczyste spotkanie
przedstawicieli teatrów warszawskich z krytykami i władzami Warszawy. Nie przypisuję krytykom
zasług, ale jest coś sympatycznego w tym zdarzeniu, które poprzedziło otwarcie po latach Sceny
20 – notabene było też planowane na 27 marca, ale pandemia wymusiła przełożenie inauguracji.
Salę przebudowano radykalnie – znalazła się w niej nowoczesna scena z zapleczem. Techniczne
wyposażenie sceny, oświetlenie i nagłośnienie, sterownię przygotowała pod klucz firma LTT. Nad
wystrojem widowni liczącej 222 miejsca nadzór sprawował znany scenograf Paweł Dobrzycki.
Dzięki jego opiece, po bokach widowni pojawiła się na boazerii charakterystyczna „jodełka”, wzór
dobrze znany z wnętrza Ateneum.
Na inaugurację sceny wybrano „Kwartet” Ronalda Harwooda, sztukę dla czworga doświadczonych
aktorów z myślą o związanych od wielu lat z teatrem na Powiślu artystach: Marzenie Trybale,
mającej grać na zmianę z Sylwią Zmitrowicz, Magdalenie Zawadzkiej, Krzysztofie Gosztyle i
Krzysztofie Tyńcu. Reżyserii podjął się Wojciech Adamczyk (od 5 października dyrektor
artystyczny teatru), który ma na swoim koncie największy przebój Ateneum wszech czasów,
„Kolację dla głupca” Francisa Vebera, którego premiera odbyła 11 maja 2001. Sztuka wciąż
pozostaje w repertuarze teatru, aktorzy Ateneum zagrali ją już prawie 1000 razy.
fot. Bartek Warzecha
Zmarły niedawno Ronald Harwood (8 września 2020) należy do najpopularniejszych
współczesnych brytyjskich dramatopisarzy na polskiej scenie – „Kwartet” to już piąta jego
premiera w Ateneum. Od polskiej prapremiery w reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza w Teatrze
Współczesnym minęło 20 lat. Publiczność przyjęła ją wtedy dobrze, ale krytyka marudziła, że to
tylko usługa dla ludności, banały, nic oryginalnego, a swoje sceniczne życie zawdzięcza wedle
jednych „przyzwoitej”, wedle drugich „znakomitej” grze aktorów. Dość na tym, że sztuka poszła 141
razy, została też zarejestrowana dla Teatru Telewizji, a więc wynik całkiem niezły.
Po premierze we Współczesnym pisałem: „Można powiedzieć, że pozornie ten dramat Harwooda
nie zaleca się szczególną głębią refleksji – ot, zabawne obrazki z życia podstarzałych gwiazd,
próbujących nieco ubarwić swoje ostatnie lata. Ale właśnie w tych obrazkach przegląda się całe
życie, z jego małymi radościami, smutkami, pamięcią (szwankującą), zaleczonymi i
niezabliźnionymi ranami. „Kwartet” to opowieść o ludziach, którzy oddając się sztuce, rezygnując
często z samego siebie, wiele zyskali, ale sporo utracili, którzy o każdej porze życia, nawet jesienią,
poszukują odrobiny szczęścia”. A więc to prawda, sztuka Harwooda to przede wszystkim materiał
dla aktorów, a dla widzów potencjalna rozrywka, gwarantująca oderwanie się od codziennych
spraw. A jednak jest w tej sztuce coś więcej.
Harwood sportretował w „Kwartecie” czwórkę niegdysiejszych sław sceny operowej,
przebywających u zmierzchu swego życia w domu spokojnej starości, którzy sposobią się do
popisowego koncertu – mają dać kwartet z „Rigoletta” Giuseppe Verdiego. Ich wspomnienia,
stosunki, stan ducha, ułomności podniszczonego umysłu i ciała, są przedmiotem delikatnej kpiny,
podmalowanej jednak wielką miłością do ludzi sztuki. Cecily Robson (Magdalena Zawadzka) cierpi
na chwilowe zaniki pamięci, ulega też zmiennym nastrojom, nadmiernej ekscytacji nowinami,
chętnie przesłuchuje stare nagrania. Czasem zachowuje się jak dzierlatka. Reginald Paget
(Krzysztof Gosztyła) znalazł się w tym domu na własne życzenie – tak właśnie wyobrażał sobie
spokojną starość, kiedy będzie mógł kontemplować sztukę i cieszyć się ulubionymi konfiturami
(których wciąż nie dostaje). Wilfred Bond (Krzysztof Tyniec) ubarwia sobie monotonie życia nie
zawsze stosownymi anegdotami erotycznymi i uwodzicielskimi gestami w stosunku do Cecily.
Wszyscy troje już przywykli do swego towarzystwa i swojskiej mieszaniny złośliwości i życzliwości,
którymi się obficie darzą. Tę względną harmonię i łagodną nudę zakłóca niespodziewanie
przybycie nowej pensjonariuszki, Jean Horton (Marzena Trybała), byłej żony Reginalda,
niegdysiejszej gwiazdy pierwszej wielkości, która przed laty nagle zrezygnowała z dalszej kariery.
Nie przybywa tu z radością, przeciwnie, to opłakany stan jej finansów sprawia, że uwielbiana diva
znajduje schronienie w domu starców.
Aktorzy wydobywają różnice charakterów, temperamentu, poczucia humoru, sposobu bycia swoich
bohaterów, tworząc barwny korowód drobnych zdarzeń, napięć, emocji rozpiętych między
wybuchami pretensji, złości po godną pozazdroszczenia harmonię i życzliwość. Ich postacie tchną
prawdą i mimo że to „tylko” komedia można je polubić.
Starość jeszcze do niedawna uchodziła za temat niezbyt ponętny dla teatru czy kina, ale przez te
dwadzieścia lat, które upłynęły od powstania dramatu (1999), sporo się zmieniło. Wprawdzie
polski teatr ma za sobą co najmniej kilka oryginalnych dokonań ze starcami w rolach głównych, by
wspomnieć tylko świetne teksty Stanisława Grochowiaka („Chłopcy” i „Kaprysy Łazarza”), ale to
jednak wyjątki. Panował raczej kult młodości, choć najwyraźniej to się zmienia. Żyjemy coraz
dłużej, a koszmary i powaby starości stały się udziałem milionów widzów. Pojawiło się wiele
utworów o starości, nawet „Kwartet” zyskał wersję kinową w doborowej obsadzie – film Dustina
Hoffmana z Maggie Smith (2012).
fot. Bartek Warzecha
Ateneum sięgając dzisiaj po „Kwartet” czyni więc zrozumiały gest w stronę swoich gwiazd i swej
tradycyjnej publiczności, a także kolejny krok w budowaniu portretu starzejącej się Europy (po
poruszającym „Ojcu” Floriana Zellera, w którym z procesem starczej degradacji zmagał się
tytułowy bohater kreowany przez Mariana Opanię, 2017), ale tym razem w wersji komediowej.
Wojciech Adamczyk dostrzegł w tej inteligentnie napisanej komedii łagodny obraz udręk starości
artysty, któremu trudno pogodzić się – jak każdemu człowiekowi – z coraz bardziej nieposłusznym
ciałem i kruszejącą pamięcią. Sztuka opowiada więc o tym, co się pod koniec życia przydarza
każdemu, ale artystów boli bardziej, bo zaznali wcześniej uznania i ulotnych chwil artystycznego
spełnienia.
Kilka dni z życia pensjonariuszy domu dla emerytowanych muzyków podniósł Adamczyk do rangi
przypowieści o przemijaniu, które może się bronić okruchami pamięci i dawnych dokonań. Można
się w nich odnaleźć, można się samemu wsłuchać (w końcu to śpiewacy) w muzykę przeszłości.
Poszczególne sceny związał więc reżyser improwizacjami pantomimicznymi w opracowaniu
Bartosza Ostapczuka, które wypełniają przerwy między aktami. Ma to znaczenie praktyczne, bo
widzowie nie muszą rozglądać się nerwowo na boki, czekając na zmianę dekorację czy układu
sceny, ale ma też znaczenie estetyczne, widzowie obserwując pantomimiczne interludia –
komentarze do zdarzeń wchodzą w nastrój kolejnych scen wprowadzani nienatrętnie w ich klimat
przez aktorkę pantomimy (Olgę Gąsowską na zmianę z Pauliną Staniaszek). To teatralne naddanie,
swego rodzaju teatr w pantomimie sprawia, że na przypadki bohaterów patrzymy z innej
perspektywy – ich emocje, radości i dramaty stają się reprezentacją emocji widowni. Za sprawą
tych zabiegów, a także włączenia do spektaklu fragmentu wideo, udało się reżyserowi bez patosu
zbudować piękny finał ku chwale sztuki, w którym przeglądają się różne jej przejawy, od
pantomimy, przez operę, muzykę, film aż po rzeźbę. Nic dziwnego – to przecież premiera na
otwarcie nowej sceny Ateneum, wspaniale święto teatru. To przecież nie znaczy, że wyparował z
„Kwartetu” humor. Cała sztuka w tym, że udało się zachować równowagę między lekkim
charakterem opowieści i nieco poważniejszym akcentem, który nie tłumi jednak nastroju radości.
Tytuł oryginalny
Kwartet na 222
Źródło:
„Dziennik Trybuna” nr 206
Autor:
Tomasz Miłkowski

Ich czworo, czyli Jeleniogórskie Spotkania
Teatralne rozpoczęte

„Kwartet” Ronalda Harwooda w reż. Wojciecha Adamczyka z Teatru Ateneum w Warszawie na XLIX
Jeleniogórskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Merwan w portaliku24.pl.
W piątek (23.09) w Teatrze im. Cypriana
Kamila Norwida w Jeleniej Górze
rozpoczęły się 49. Jeleniogórskie
Spotkania Teatralne. Tegoroczną edycję
otworzył Teatr Ateneum z Warszawy ze
spektaklem „Kwartet” autorstwa Ronalda
Harwooda w reż. Wojciecha Adamczyka.
Przybyłych gości w teatrze powitał jego
dyrektor – Tadeusz Wnuk, który potem
wspólnie z prezydentem Jeleniej Góry – Jerzym Łużniakiem, oficjalnie otworzył XLIX
Jeleniogórskie Spotkania Teatralne.
– Zaprezentowane jeleniogórskiej publiczności przedstawienie warszawskiego Teatru Ateneum
broni się samo choćby nazwiskami swoich twórców. Z jednej więc strony proza Ronalda Harwooda
i znany reżyser Wojciech Adamczyk, z drugiej gwiazdorska obsada z Magdaleną Zawadzką,
Marzeną Trybałą, Krzysztofem Gosztyłą i Krzysztofem Tyńcem – rekomendował gospodarz JST
Tadeusz Wnuk.
„Kwartet” w przekładzie Michała Ronikiera tak naprawdę jest to komedia z aspiracjami do
przekazania kilku prawd o życiu. Rozgrywa się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, z dala od teatru,
wśród artystów dożywających swoich dni w tak zwanym domu spokojnej starości. Treścią ich życia
nadal jest teatr, tyle że operowy. Wszyscy są śpiewakami na emeryturze, których łączy jedno. Na
starość nie mają własnego domu. Zaś ich kariery układały się rozmaicie.
Na początku jest ich troje. Cecily Robson (Magdalena Zawadzka) siedzi w fotelu, oczy ma
zamknięte i słucha z odtwarzacza muzyki. Reginald Paget (Krzysztof Gosztyła) i Wilfred Bond
(Krzysztof Tyniec) rozmawiają niespiesznie. Dom, posiłki, choroby, pensjonariusze, kto umarł, a kto
żyje, głupawe dowcipy o seksie, plotki i ploteczki, a na koniec prawdziwa bomba – przyjechał ktoś
nowy. To dopiero jest wydarzenie w monotonnym rytmie tutejszego, izolowanego od świata życia.
Szybko okazuje się, że ten ktoś, nowy i tajemniczy, jest całej trójce dobrze znany. Jean Horton
(Marzena Trybała) wchodzi oknem balkonowym od ogrodu, elegancko ubrana od stóp do głów,
podpierając się laseczką. I oto mamy już cały kwartet. Każdy z nich to indywidualność, zlepek
rozmaitych nawyków i przywar. Jeśli na dodatek wspólne miejsce pobytu połączy parę małżonków,
którzy rozstali się na zawsze w dziewięć godzin po ślubie – punkt wyjścia mamy wyraźnie
zarysowany. Na scenie podziwiamy także umiejętności aktora pantomimy Bartłomieja Ostapczuka.
Swego czasu sławni, młodzi i piękni (na projekcji wideo pojawiają się aktorzy: Paulina Gałązka,
Katarzyna Ucherska, Dariusz Wnuk i Daniel Mosior), dziś są siedemdziesięciolatkami pełnymi
zgryźliwości i wzajemnych zabawnych złośliwości, wspominającymi z sentymentem i nieukrywaną
miłością minione czasy. Dyrekcja domu proponuje pensjonariuszom występ w okolicznościowym
koncercie ku czci Giuseppe Verdiego. Mają zaśpiewać słynny kwartet z IV aktu Rigoletta. Cieszą
się na to, ale i boją – czy jeszcze potrafią? Skrupuły giną, gdy dostają kufer z kostiumami i
rekwizytami. Pochylają się nad nim i jakby wstąpiło w nich życie. Ostatnim rzutem na taśmę
próbują odtworzyć kwartet Verdiego, który w finale sztuki zabrzmi jak wyzwanie rzucone światu
przez byłych wirtuozów operowego śpiewu. I po raz któryś okazuje się, że prawdziwa sztuka jest
nieśmiertelna.
„Kwartet” to sztuka o artystach i zarazem o cenie, jaką przychodzi płacić za uprawianie tego
zawodu. Ale może przede wszystkim jest to sztuka o ludziach starych, nad którymi autor się
pochyla. Salonik angielskiego domu z ogrodem, utrzymany we względnym luksusie, staje się
miejscem dialogu o operze, ale głównie dialogu o niezrealizowanych marzeniach, tęsknotach i
planach, i o tym, że w życiu za wszystko trzeba płacić. Zwłaszcza za powodzenie i sukces, ale i za
macierzyństwo.
Tytuł oryginalny
Ich czworo, czyli Jeleniogórskie Spotkania Teatralne rozpoczęte
Źródło:
www.portalik24.pl

Śmiech na cztery głosy
„Kwartet” – aut. Ronald Harwood – reż. Wojciech Adamczyk – Teatr Ateneum w Warszawie
Ronald Harwood co najmniej dwukrotnie mierzył się z tematem schyłku życia artysty, ekwiwalentnie
poruszając się w gatunkach dramaturgicznych. Najpierw napisał, najbardziej zresztą znaną ze swoich sztuk,
wystawianą nieustannie na całym świecie, chętnie ekranizowaną w imponujących obsadach, tragedię w gruncie
rzeczy – czyli „Garderobianego”.
W dwadzieścia lat później miała miejsce, na deskach jednej z najsłynniejszych scen West Endu, The Albery Theater, noszącego obecnie imię Noela
Cowarda, legendy londyńskiego teatru, premiera klasycznej komedii, czyli „Kwartetu”.
Historia w niej opisana jest niezwykle prosta. Osoby dramatu, w przeszłości królowe i królowie scen operowych świata, stale rywalizujący o miejsce w
śpiewaczej hierarchii, niezmiennie i konsekwentnie posługujący się złośliwością, sarkazmem i ironią, z ewidentną zresztą maestrią, spędzają ostatnie
lata w domu artysty weterana. Przesiadują tam przez większą część dnia w tym samym pomieszczeniu, słuchając swoich arii, duetów, tercetów i
kwartetów z dni świetności, na pozór izolując się w zaciszu rozpamiętywanych po raz enty własnych biografii, wypatrując jednakże każdej okazji
werbalnej potyczki. Przypominają czworo doświadczonych zawodników dialektycznej semantyki przyczajonych w narożnikach ringu, gdzie walczy się
na słowa, które, jak doskonale wiadomo, bywają ostrzejsze niż idealnie wyszlifowana brzytwa. Pędzą więc kolejne dni, a w długich przerwach
pomiędzy posiłkami raczą się obficie uszczypliwościami i docinkami, wszystko to podając w solidnie zalatującym naftaliną anturażu. Co dzień grają te
same role, tym razem jednak z mikroskopijną widownią, w podniszczonych kostiumach i niezmiennej scenografii.
Na początku jest ich zresztą na scenie tylko trójka: Cecily – mezzosopran, Reginald – tenor i Wilfred – baryton, zelektryzowanych informacją, iż mają
uświetnić rocznicową uroczystość instytucji, w której los ich uwięził, wykonaniem słynnego kwartetu Bella figlia del amore z „Rigoletta” Giuseppe
Verdiego, wspólnego śpiewaczego opus magnum, dzięki któremu dali się poznać i zapamiętać, przynajmniej na czas jakiś, światu. Monotonia ich
egzystencji zyskuje zatem ekscytujący kontrapunkt. Tempo spektaklu podkręca druga intrygująca wieść. W pensjonacie pod klepsydrą pojawia się
nowa rezydentka, którą okazje się być Jean – sopranistka, najsłynniejsza z nich wszystkich, do tego w przeszłości żona Reginalda. Jak widać Harwood
perfekcyjnie zadbał o wszystkie składniki pikantnego qui pro quo, gwarantując fantastyczną zabawę, niepozbawioną na szczęście sporej dozy refleksji.
„Kwartet” to, gdziekolwiek by tej komedii nie wystawiano, przedstawienie gwiazdorskie, wręcz napisane dla tych, którzy już powoli mogą się
przymierzać do życiowych dylematów Cecily, Jean, Reginalda i Wilfrieda, czyli w jakiejś mierze profetyczne, choć uchowaj Boże od podobnego
kontekstu. Nikt jednak od tego tematu nie ucieknie, a w przypadku artystów schodzenie ze sceny bywa procesem szczególnie bolesnym, trudno więc
nie dostrzec w tym dramacie przewrotnej dydaktyki, łączącej nostalgiczny sarkazm z sympatią. Przesłanie „Kwartetu” jest poza dyskusją
ponadczasowe, a nawet pandemiczne, bo przecież to słowo, tak jednoznaczne obecnie, ma też inny, obecnie zapominany, ale ważny uzus, jako coś, co
należy do ogółu, uniwersalne właśnie, o czym wypada przypomnieć, licząc iż kiedyś, w normalniejszych czasach, będziemy się nim także posługiwać w
odmiennym niż dzisiejsze znaczeniu.
Oglądamy więc na niedawno uruchomionej Scenie 20 w Ateneum przedni pokaz sztuki aktorskiej w wykonaniu Magdaleny Zawadzkiej, Sylwii
Zmitrowicz, Krzysztofa Gosztyły i Krzysztofa Tyńca. Czwórka rutyniarzy, a używam tego terminu, w ślad za słownikiem, tylko jako synonimu słów
takich jak: autorytet, mistrz, zawodowiec, znawca czy chodząca znakomitość, daje prawdziwy koncert gry, doceniony przez publiczność zasłużoną
owacją na stojąco. Inscenizacja Wojciecha Adamczyka ma też pewien zaskakujący, w obliczu dotychczasowych warszawskich wystawień „Kwartetu”,
smaczek. Klamrą spinającą sceny spektaklu są występy mima, bowiem w dojrzałym życiu gest, mina, a szczególnie uśmiech na twarzy, bywa
cenniejszy w ekspresji niż słowo czy głos, szczególnie kiedy ten ostatni nie chce nam służyć jak dawniej, co w tym przypadku jest błyskotliwą i
oryginalną antycypacją finału.
„Kwartet” to komedia z pewnymi elementami farsy, jednak z gatunku empatycznych, która nie boi się ostrej kreski w opisie tematów trudnych, bo
przecież humor, ironia i sarkazm to najskuteczniejsza broń jaką mamy do dyspozycji w potyczkach z losem. Jak najsłuszniej mawiał Gogol, śmiejmy
się z siebie, choć bywa, że boli, przecież to szansa abyśmy się czegoś trudniejszego i mniej akceptowalnego o sobie nauczyli. Ta sztuka powstała, jakby
to nie zabrzmiało, w ubiegłym wieku, czyli w czasach, w których można było napisać więcej i wyraziściej niż dziś, nie obawiając się rozpowszechnionej
nadwrażliwości zainteresowanych grup społecznych i nie narażając się na zarzuty z przebogatego katalogu „izmów”. Obawiam się, że dramaturdzy
obecnej doby, argumentując swoistą autocenzurę choćby odmienną estetyką i wrażliwością społeczną, po prostu nie chcą być etykietowani jako
ejdżyści, seksiści, mizoginiści i temu podobni. Nie wiem zresztą czy sam autor, gdyby los mu taką szansę dał w dwadzieścia lat później, ubrałby rzecz w
te same słowa i dramaturgiczny konstrukt. Hiperpoprawność potrafi pętać pióra. A przecież starość chce się śmiać i przyzwala na to, aby się z niej
śmiano, byle uczciwie, jako że prawdziwie słuszny wiek krytyk się nie boi. Śmiejmy się więc także wtedy, gdy zdarza się nam w nim o tym i owym
zapominać, najchętniej o starości właśnie, pamiętając o słowach Słonimskiego, że zapominanie jest higieną mózgu.
W dramatach Harwooda, poświęconych artystom w czasie starości, mamy dwa jej obrazy. Pierwszy – czwórki z domu artystycznych weteranów,
stosujących mniej lub bardziej udolnie kurację śmiechem i ironią, dystansujących się od tego co poza ich mocą, pogodnych w gruncie rzeczy
fatalistów. Mamy też portret drugi – neurotycznego starca, władającego już tylko fantomami dawno minionej świetności, pełnego pretensji i
resentymentu, niewolniczo wcielonego w postać, którą grał setki razy, spojoną z nim tak mocno, że nie jest już w stanie odnaleźć własnego ja, nawet w
chwili samotnej śmierci w zatęchłej garderobie.
Wybór spośród tych dwóch opcji wydaje się być oczywisty, a że nader często nim nie jest, tym gorzej dla tych gorzej wybierających. Nie dawajmy się
zatem upływowi czasu śmiechem i kpiną, solą dowcipu, powtarzając za Słonimskim:
Chcemy prawa
Do kpin
Z różnych nadętych typów.
Dowcip jest bronią,
Ale nie należy karać
Za nielegalne posiadanie dowcipu.
Jest on przecież daleko silniejszy, niż to co u kresu starości, jak klarownie konstatował najbardziej sarkastyczny Skamandryta:
Po mego życia trudach jeśli
Na jakieś względy zasłużyłem,
Nie chcę, by moją trumnę nieśli
Ci właśnie, których nie znosiłem.
Dbajmy zatem o znośne towarzystwo w nieznośnych okolicznościach, przekorna pokora popłaca, o tym też jest ta sztuka…
Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
20 listopada 2021
Spektakle
„Kwartet” – reż. Wojciech Adamczyk – Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie
Teatry
Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza w Warszawie
Portrety
Wojciech Adamczyk
Wątki
Za kurtyną – Tomasz Mlącki